Dla kwartalnika "Korzenie"

Widziane z Krakowa (10)
12-02-2014


„Miało to miejsce we wsi Kamienica Polska 12.XII.1914 roku o godz. 10:00 rano. Osobiście stawił się (przyszedł) Piotr Kalinowski, 25-letni mieszkaniec tutejszej wsi i w obecności Wilhelma Conera i Władysława Olszewskiego, dwóch tkaczy, również mieszkańców tej wsi, oznajmił, że tego dnia i roku, o godz. 9:00 rano we wsi Kamienica Polska urodziło się niemowlę płci męskiej, a matką dziecka jest 23-letnia jego ślubna żona Anna z domu Wagner. Niemowlęciu na chrzcie w tym dniu dano na imię Tadeusz, a świadkami (chrzestnymi) byli Aleksander Fazan i Helena Cianciara. Akt ten osobie zainteresowanej i świadkom będącym analfabetami został przeczytany i podpisany.”


To tłumaczenie aktu urodzenia mieszkańca Kamienicy Polskiej, Tadeusza Kalinowskiego - bohatera niniejszej publikacji - historii tragicznej w skutkach. Zachowała się prawie pełna dokumentacja, pielęgnowana i przechowywana przez brata Tadeusza, Mariana Kalinowskiego, zmarłego w roku 2002 w Kamienicy Polskiej. Archiwum zachowała córka Mariana, Urszula Krzyczmonik, a następnie całość udostępniona została przez jej syna Arkadiusza portalowi internetowemu, poświęconemu bitwie nad Bzurą.

Bardzo istotną pomoc w tworzeniu niniejszego materiału ma również Krzysztof Szczepanik, za co mu serdecznie dziękuję. 


Jeszcze długo nam przyjdzie odkrywać do publicznej wiadomości tragiczne losy mieszkańców Kamienicy Polskiej w walce z okupantem. Na pamiątkowej tablicy wyeksponowanej w Muzeum Regionalnym z napisami: „Poległym na polu chwały za wolność i ojczyznę” ufundowanej przez „Ludność Gminy Kamienica Polska 11.11.1930 roku, w dziesiątą rocznicę odparcia nawały Moskwy”, jest 16 nazwisk, a wśród nich Wacław Kalinowski, który poniósł śmierć w 1919 lub 1920 roku, był bratem Piotra, ojca Tadeusza, którego fotografia jest umieszczona w tym samym Muzeum w mundurze polskiego żołnierza z roku 1937.  




Tadeusz Kalinowski dostał powołanie do wojska polskiego przypuszczalnie w roku 1935 i służył w jednostce 80 pułku piechoty w mieście Słonim, obecnie w obwodzie na Białorusi. Zakończył czynną służbę i w dowód uznania został uhonorowany Krzyżem Maltańskim 80 pułku strzelców. Następnie zamieszkał w Kutnie przy ul. Krośniewickiej 16 i zatrudnił się jako strażnik Ochrony Kolei Stacji w Kutnie. Poznał przyszłą narzeczoną Marię Kaczyńską, lecz zbliżająca się II wojna światowa rozłączyła ich 31 sierpnia 1939 roku, kiedy dostał powołanie mobilizacyjne do 37 pułku piechoty, jednostki operacyjnej powiązanej z Armią Poznań, gdzie stawił się 1 września, a więc w dniu wybuchu II wojny światowej.




Tadeusz Kalinowski poległ 15 września 1939 roku podczas bitwy nad Bzurą, na polach Dębska Nowego, między Łowiczem, a Sochaczewem i wraz z ponad setką żołnierzy pochowany w zbiorowej mogile. Inne źródło podaje datę śmierci 16 września. Zwłoki żołnierzy układano w sposób uporządkowany, według imiennego spisu sporządzonego przez Jana Wojdę, który tożsamość poległych ustalał na podstawie znalezionych przy nich nieśmiertelników i dokumentów. Zarówno listy poległych, jak i przedmioty, dokumenty oraz pieniądze znalezione przy poległych przekazano później do oddziałów terenowych Polskiego Czerwonego Krzyża w Łowiczu i Sochaczewie. Granicę mogiły oznaczono żołnierskimi hełmami.



Na przełomie 1939 i 1940 roku do Dębska Nowego przybywali liczni przedstawiciele rodzin poległych, którzy ekshumowali swych bliskich na cmentarze parafialne w rodzinnych miejscowościach, odbywających się często w tajemnicy przed władzami okupacyjnymi. 
Narzeczona Tadeusza Kalinowskiego, wspomniana Maria Kaczyńska, odnalazła mogiłę jesienią 1939 roku i o tym fakcie powiadomiła rodzinę Tadeusza w Kamienicy Polskiej listem z dnia 20 listopada 1939 roku, jako dowód zabrała ze sobą połówkę nieśmiertelnika, należącego do Tadeusza.






W lutym 1952 roku przeprowadzono ekshumację i przeniesiono zwłoki żołnierzy 37 pułku piechoty na Cmentarz Wojskowy na Powązkach w Warszawie. Istnieje możliwość, że Tadeusz Kalinowski pochowany jest w mogile zbiorowej na cmentarzu parafialnym w Kozłowie Szlacheckim, na co wskazują księgi Urzędu Gminy Nowa Sucha. Przyczyna występowania jego nazwiska w dwóch mogiłach jest nieznana. Biorąc jednak pod uwagę relację jego narzeczonej - Marii Kaczyńskiej, należy wnioskować, że był pochowany w Dębsku Nowym i spoczywa obecnie na Powązkach.

Warto w tym miejscu wspomnieć o walkach nad Bzurą, z udziałem pułku, w którego szeregach walczył Tadeusz Kalinowski. 37 pp w składzie Grupy Operacyjnej "Wschód" rozpoczął udział w bitwie nad Bzurą rankiem 14 września. Pułk nacierał, przy wsparciu 26 Pułku Artylerii Lekkiej, na lewym skrzydle zgrupowania uderzeniowego. Po przekroczeniu drogi Warszawa - Poznań, oddziały sforsowały Bzurę i atakowały na kierunku Karolew - Jasionna - Sierzchów. Dla polskich żołnierzy niszczący okazał się ogień artylerii niemieckiej. Wówczas pułk stracił 50% swojego stanu osobowego - w poległych, rannych i wziętych do niewoli. 15 września oddziały stworzyły stanowiska obronne wzdłuż Bzury, broniąc dostępu do miejscowości Kompina - Patoki, a za tą linią do Kozłowa Szlacheckiego i Gągolina Południowego. Cały dzień toczyły się walki ze zmiennym szczęściem. 16 września zaplanowano ponowne natarcie, uderzono w kierunku Kozłowa Szlacheckiego, całodzienny bój nie zmienił sytuacji na tym odcinku. Po dwudniowych walkach, pułk został zredukowany stratami do siły batalionu i na rozkaz dowództwa odszedł w kierunku północnym. W wieczornym starciu 17 września oddziały odpierały natarcie niemieckiej piechoty wspartej czołgami i samochodami pancernymi i w wyniku ciągłych walk, poniesionych strat, w dniu 18 września jednostka praktycznie uległa rozsypce. Resztki żołnierzy sforsowały Bzurę podążając na odsiecz Warszawie, docierając do stolicy 21 września.


Warto jeszcze wspomnieć o rodzinie Tadeusza - siostrze i bracie, obydwoje już nie żyją. Helena Patyk urodziła się 30.01.1920, zmarła 27.05.1989 roku, a jej córka, Grażyna Pszczółkowska, przez wiele lat była dyrektorką przedszkola w Kamienicy Polskiej, obecnie jest na emeryturze. 
Najmłodszy z rodzeństwa Piotra i Anny z d. Wagner, Marian Kalinowski, urodził się 22.02.1922, zmarł 30.05.2002 roku. Gdy wybuchła II wojna światowa wziął czynny udział w zbrojnych walkach przeciw okupantowi w formacjach partyzanckiego ugrupowania "Swoboda" Armii Krajowej (wspólnie z moim ojcem, Julianem Wagner, ps. Lech) i występował pod pseudonimem Sokół. Po wojnie pielęgnował pamięć o swoim poległym bracie Tadeuszu, czego dowodem są zachowane dokumenty i zdjęcia. W roku 1993 Marian Kalinowski odwiedził miejsce pierwotnego spoczynku brata Tadeusza w Dębsku Nowym, gdzie złożył kwiaty przy pomniku postawionym przez tamtejszych mieszkańców w hołdzie poległym żołnierzom.

Widziane z Krakowa (9)
08-12-2013

Dotarła wieść do Krakowa, iż w organizowanym przez Urząd Marszałkowski konkursie „Piękna Wieś Województwa Śląskiego 2013”, w kategorii „Najlepsze Przedsięwzięcie Odnowy Wsi”, za utworzenie Muzeum Regionalnego gmina Kamienica Polska uplasowała się na najwyższym stopniu podium i zdobyła I miejsce. Przyłączam się do gratulacji, a te należą się wielu osobom. Wyróżnienie tego rodzaju wcale mnie nie zaskoczyło, to się musiało dokonać w obecnej lub innej formie.
Gdy mam na myśli osoby, które przyczyniły się do finalizacji nowej inwestycji gminnej, to należy sięgnąć pamięcią kilkanaście lat wstecz, przynajmniej do roku 1990, wówczas zarejestrowano Towarzystwo Przyjaciół Kamienicy Polskiej, równocześnie powstało pismo „Korzenie”. W działalności miłośników miejscowości nad rzeką Kamieniczką i Wartą, przewijały się różne pomysły, inicjatywy, a wszystko w celu ratowania zanikających zbiorów w bogatym, i twórczym życiu wiejskiego środowiska.  
Przy okazji otwarcia muzeum, dr Andrzej Kuśnierczyk powiedział między innymi: „Na naszych oczach realizuje się marzenie kilku pokoleń mieszkańców. Powstała placówka o charakterze edukacyjnym, bo jej celem jest dokumentowanie - a zatem ocalenie - kulturowego dorobku miejscowości niezwykłej nie tylko w skali powiatu czy województwa, ale w skali regionalnej Europy”.
Samorząd gminy Kamienica Polska zdał trudny egzamin, dokonał w odpowiednim czasie wyboru, kiedy trzeba było decydować w sprawie niszczejącego, gminnego budynku dawnej szkoły i przedszkola.
Wprawdzie muzeum nie jest dochodową instytucją, ale wcale nie jest trudno dowieść, jak bardzo zyskać będą obecni i byli mieszkańcy Kamienicy. Wystarczy odwiedzać muzeum, by po dokładnym oglądnięciu eksponowanych materiałów, a nowych przybywa z dnia na dzień, przypomnieć zapomnianą wiedzę, czy też wzbogacić umysł o nowe fakty z życia pokoleń najbliższych. Edukację młodzieży w zakresie wiedzy historycznej o swojej miejscowości, najlepiej dokonuje się za pomocą muzealnych zbiorów zebranych w takim właśnie miejscu. To zysk bezcenny w wyniku takiego inwestycyjnego przedsięwzięcia, którego żadne kryzysy gospodarcze nie sprowadzą do recesji.
Myślę, że odpowiednim będzie, w tym miejscu, przytoczenie cytatu z Cycerona: „historia jest świadkiem czasów, światłem prawdy, życiem pamięci, nauczycielką życia”.
Przeglądając dane o ilości muzeów w Polsce, stwierdziłem, iż niewiele jest regionalnych instytucji w gminach wiejskich, zdecydowana większość zbiorów historycznych umiejscowiona jest w miejskich instytucjach. Należy koniecznie wzbogacać wiedzę o wiejskich środowiskach, ale w miejscu ich sytuowania. Przenoszenie, często szczątkowych materiałów historycznych, do odległych miejskich instytucji muzealnych, może powodować ich zniekształcanie, a to już rozważania dla znawców materii. Jedynie, co mogę wnieść do przedmiotu sprawy, to własny pogląd obserwatora, któremu na sercu leży zachowywanie pamięci historycznej, w jakości najwyższej. Pozytywem jest i to, że na przykład, przeciętny mieszkaniec, urodzony w Krakowie, nie zdobędzie takiej wiedzy o swoich najbliższych przodkach, i o sobie, zwiedzając nawet wszystkie krakowskie muzea. Gdy zaś mieszkasz w innym miejscu świata, a urodzony/a/ jesteś się w Kamienicy Polskiej, to zaglądając do tutejszego Muzeum Regionalnego zaczerpniesz informacje o sobie lub najbliższych, czy też ujrzysz nieznane do tej pory fotografie, na których rozpoznasz wiele osób, często już zapomnianych. W muzeach krakowskich pamięta się o królewskich, książęcych, hrabiowskich, bardzo dobrze wykształconych, wybitnie zasłużonych artystach… Przeciętny mieszkaniec Krakowa jest bez szans, aby znaleźć o sobie wzmiankę w zbiorach muzealnych, choćby całe życie czynił dobro na rzecz miasta, chyba, że z przeciętności wyskoczy nagle na wyżyny polityczne, Podejrzewam, że w innych miastach jest podobnie.
We współczesnej historii Krakowa i Kamienicy Polskiej należy odnotować podobny rodzaj inwestycji realizowanych w obu gminach. Zarówno w tej miejskiej jak i wiejskiej budują się halowe obiekty sportowe. Kraków Arena będzie jedną z największych hal sportowych w Polsce, pomieści 15 tysięcy widzów i prezentuje się imponująco. Proporcjonalnie do wielkości gminy, imponująco też wygląda hala sportowa w Kamienicy. Miałem okazję ją zwiedzić od wewnątrz. Budynek o wymiarach 57 metrów długości i 32 metrów szerokości zapewni 1450 m2 powierzchni użytkowej. Z ważniejszych parametrów należy wymienić wielkość boiska 36m x 19m oraz trybunę teleskopową czterorzędową dla około 200 widzów. Może ta ostatnia budowla nie zaspokoi wszystkich potrzeb pod względem funkcjonalności, ale cieszyć się należy z finalnego sukcesu, który samorządowym władzom nie przyszedł tak łatwo, mimo dotacji z funduszy europejskich.
Wspomniane inwestycje w Kamienicy – muzeum i hala sportowa – miały i mają swoich zwolenników, i przeciwników. Podobnie było w Krakowie. To jest urok relacji w każdej wspólnocie społeczeństw, gdzie nie wszyscy są doskonali, jak też nie wszyscy są źli. Oczywistym błędem wydaje się zaniechać innowacyjnych działań, niźli samo działanie.      
Od ostatniej mojej korespondencji z Krakowa minął prawie kwartał i zdążyłem odwiedzić Kamienicę dwukrotnie. Na obie wizyty ubierałem czarne uniformy za przyczyną uroczystości, najpierw pogrzebu, kilkanaście dni później święta zmarłych. Na łamach „Korzeni”, wspominałem onegdaj moją ciocię, siostrę mojego taty, Zofię Leszczyńską, jedną z najstarszych, jeszcze do niedawna, mieszkanek Kamienicy Polskiej. Niestety, w wieku 96 lat odeszła na zawsze, w mojej pamięci pozostanie do końca życia. Kilka dni później ponownie przybyłem na kamienicki cmentarz, aby zaświecić znicze na grobach rodzinnych i znajomych. Przy każdej okazji, gdy jestem w mojej rodzinnej miejscowości, zaglądam na groby, często z aparatem fotograficznym, który pomaga mi dokumentować pamięć o osobach, których już dawno wśród żywych nie ma. Bardzo dobrze się dzieje, że miejsca pochówku są zadbane, czyste, po prostu schludne. Stało się to również za sprawą wyciętych drzew, więc liści już niewiele, ale jest też negatywna strona utrzymania cmentarza - najbliższe otoczenie głównego wejścia może odpychać odwiedzających. Stosy śmieci po lewej i prawej stronie, i póki co, nie było konkretnych rozwiązań, aby gospodarkę odpadami uporządkować, by estetyka przy wejściu na cmentarz nie straszyła ludzi żywych.

Z informacji historycznych, o lokalnym sporcie, powinienem wspomnieć o przekazanych mi, poprzez facebooka, wycinkach z częstochowskiej prasy, które przypominają o debiucie w ligowych rozgrywkach piłkarskich klubu MZKS Kamienica. Pierwsze zgłoszenie do tychże rozgrywek, nowo powstałego klubu, okazało się być falstartem w roku 1969. Kolejne zgłoszenie odbyło się już z sukcesem, a miało miejsce 26 sierpnia 1973 roku. W klasie „C”, obok Kamienicy, wystąpiły wówczas zespoły LZS Szarlejka, Unia Widzów, Syderyt Grodzisko, Barbara Częstochowa Ib, Start Częstochowa Ib, Sokole Góry Olsztyn, Pogoń Blachownia Ib i Wapnorud Rudnik. Rok później okazało się, że wszystkie wymienione zespoły musiały ulec MZKS Kamienica w walce o awans do piłkarskiej klasy „B”. 


Widziane z Krakowa (8)
05-09-2013

Inspiracją do tworzenia tekstów dla kwartalnika „Korzenie” są dla mnie, w niemałej mierze, stare fotografie. Zdjęcia pobudzają pamięć, wspomnienia i zmuszają do refleksji nad czasem obecnym. Zdarza mi się często lajkować konta facebookowe powiązane z Kamienicą Polską i Krakowem, a gdy jeszcze posyłają nam w sieci internetowej fotografie sprzed wielu lat, wówczas pochylam się nad nimi z dużym zainteresowaniem.


Osiągając wiek emerytalny w jako takim zdrowiu, staramy się podejmować wyzwania, które głównie za sprawą pracy zawodowej nie mogliśmy realizować w przeszłości. Zaglądamy też częściej do albumów ze zdjęciami, a w rozmowach z rówieśnikami wspominamy czasy odległe. Zdarza nam się winić siebie za wiele zaniedbań w kontaktach z bliskimi – rodziną i przyjaciółmi sprzed lat. Próbujemy w późniejszym okresie życia coś z tego nadrobić i mimo, iż żyjemy coraz dłużej, to pewnie za krótko, by spełnić wszystkie zamierzenia.

Z Kamienicy Polskiej do Krakowa wyjechałem kilka lat po ślubie, w połowie lat siedemdziesiątych i być może z tego powodu moja ciekawość starych fotografii, na których poznaję wiele znajomych postaci, ludzi nie widzianych przez dziesiątki lat. Kolejny raz pochylam się nad fotografiami uczniów klas szkoły podstawowej, które wykonywano pod koniec lat pięćdziesiątych. Bogaty zbiór starych fotografii prezentuje facebookowa strona internetowa OSP w Kamienicy Polskiej. Najmilszą niespodzianką dla mnie okazało się zdjęcie, które ujrzałem na innej stronie facebooku, należącej do Muzeum Regionalnego w Kamienicy. Zapewne tę fotografię wykonano tuż przed wybuchem II wojny, a na niej członkowie Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej w Kamienicy. W pierwszym rzędzie, w pozycji leżącej, mój ojciec, Julian Wagner, a drugi obok jego kuzyn, a mój wujek, Marian Kalinowski. Niewiele czasu później, obydwaj walczyli w jednym ugrupowaniu partyzanckim Armii Krajowej rejonu częstochowskiego.

Jestem w takim okresie życia, że oprócz dodatkowych zajęć zarobkowych (dorabiam do emerytury), doświadczam nowych zainteresowań skierowanych na poznanie drzewa genealogicznego mojej rodziny. Za sprawą sieci internetowej, nagrobków kamienickiego cmentarza i przekazów ustnych, dowiaduję się informacji, które wcześniej nie były mi znane. Fragmenty drzewa genealogicznego rodziny Wagnerów znalazłem dzięki stronie internetowej Towarzystwa Genealogicznego Ziemi Częstochowskiej, gdzie, jak się okazuje mój krewny, Ryszard Piltz, udostępniał link do swoich prac nad dokumentowaniem genealogii swojej rodziny. Spośród zebranej dokumentacji, na stronie internetowej jest miejsce na drzewo genealogiczne rodziny Wagnerów. Wynika z tych opracowań, że mój praprapradziadek Franciszek Wagner urodził się 3 grudnia 1807 w Petersdorfie, a swoją żonę Agnieszkę z domu Loefer poślubił w Kromołowie k. Zawiercia w roku 1833. Mieli ośmioro dzieci. Spośród nich, syn Aleksander miał dziewięcioro dzieci, a jego brat Ludwik ośmioro. Mój prapradziadek Ludwik Wagner urodził się w 1835 roku, jego syn Franciszek urodzony w 1860 roku jest moim pradziadkiem. Poślubił Franciszkę z domu Peter i mieli jedenaścioro dzieci – osiem córek i trzech synów. Jeden z nich, Jan, jest moim dziadkiem, który poślubił Marię Badora i z tego małżeństwa urodziła się czwórka dzieci – Zofia (Leszczyńska), Helena (Kowacz), Stanisław i Julian. Ten ostatni, to mój ojciec, urodził się w 1922 roku, a w 1947 poślubił Edmundę z domu Szczypiór, moją mamę. W tej bardzo uproszczonej formie przekazu drzewa genealogicznego Wagnerów, chciałbym zwrócić uwagę czytelnikom, że pokrewieństwo ze mną, poprzez kolejne zawierane małżeństwa moich przodków, mają rodziny Jacko, Barczyk, (G)Dinter, Czerny, Ratman, Szkoda, Sędziwy, Obst, Wysocki, Walenta, Peter, Piltz, Walentek, Panas, Fajgel, Kalinowski, Dąbrowski, Najnigier, Szmida, Krachulec, Leszczyński i Kowacz. Studiowanie szczegółowego pokrewieństwa osób, mających wspólnych przodków, nie jest łatwe. Tak jak nie jest łatwe potwierdzenie miejsce urodzenia mojego praprapradziadka Franciszka. Ryszard Piltz podaje miejscowość usytuowaną w Bawarii (Niemcy), zaś w zaświadczeniu zgonu z 1890 roku miejscowość o tej samej nazwie Petersdorf usytuowano w Austrii. To drugie jest bardziej prawdopodobne, a ówczesna nazwa miejscowości, po II wojnie światowej, zmieniła nazewnictwo na Piechowice, położone między Jelenią Górą, a Szklarską Porębą. Zamierzam odwiedzić to miasteczko i zaczerpnąć więcej informacji o moim przodku, który miał tam się urodzić i przebywać przynajmniej przez dwadzieścia lat, od roku 1807. A może pozostał też ślad rodziców Franciszka, Andrzeja Wagnera i jego żony Weroniki z domu Kitner?

Na koniec mojego spojrzenia z Krakowa na Kamienicę Polską, trudno, aby nie było o piłce nożnej.
Doczekałem się kolejnego jubileuszu LKS Kamienica Polska, dziś czwartoligowca wśród seniorów. Klub ma się dobrze, a istnieje od 40 lat. W ostatnią niedzielę czerwca na obiekcie piłkarskim przy ul. Magazynowej odbyły się uroczystości jubileuszowe, poprzedzone towarzyskimi meczami seniorów i oldbojów Jubilata z zespołami Rakowa Częstochowa. Z historycznego dla klubu roku 1973 dojrzałem wiele znajomych twarzy kolegów, ówczesnych piłkarzy i późniejszych działaczy, lecz zabrakło mi kilku, z którymi bardzo chciałem się spotkać. 
W przyszłym roku czeka mnie podobna impreza jubileuszowa, ale już w roli organizatora i nie w Kamienicy. Krakowski klub piłkarski, gdzie przez ostatnie lata jestem działaczem klubowym, obchodzić będzie jubileusz 60 lat istnienia, więc obserwacja organizacji imprezy w Kamienicy na pewno się przyda. A przy okazji muszę się pochwalić - jeden z wychowanków „mojego” klubu trafił niedawno do trzecioligowej drużyny Skra Częstochowa. W ostatnim sezonie piłkarskim Marcin Chmiest został najlepszym strzelcem częstochowskiego zespołu, w swojej karierze grał w wielu klubach Ekstraklasy. Obiecał, że swoją karierę piłkarską zakończy tam, gdzie zaczynał, w Grębałowiance Kraków. 



Widziane z Krakowa (7)
13-06-2013

Od prawej: Henryk Leszczyński, Basia Leszczyńska,
Zdzisław Wagner, Andrzej Krzechki i koleżanka Basi.
Od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy kontynuowanie tekstów z cyklu „Widziane z Krakowa” dla kwartalnika „Korzenie” nie staje się nużące i mało przyciągające uwagę Czytelników.  Mam obawy, czy nie popadłem w egocentryzm w treściach postrzegania swojej rodzinnej miejscowości, gdzie urodziłem się i przebywałem prawie ćwierć wieku, a wiele zdarzeń opisuję z własnego punktu widzenia. Może za mało wspieram się wspomnieniami i opiniami innych osób z mojego dawnego otoczenia? Tłumaczę się przed sobą tym, że moje teksty to nie pamiętnik, a raczej przywoływanie wspomnień, które często wracają w pamięci w trakcie pisania. Notując hasłowo jakieś zdarzenie sprzed wielu lat, a związane z Kamienicą Polską, próbuję wówczas zbudować najbardziej wyrazisty obraz, jednocześnie zdaję sobie sprawę, iż mam problem z weryfikacją, z przyczyn oczywistych - brakiem kontaktów ze świadkami tamtych lat. Więc z tych powodów, a nie innych, staram się ograniczyć do roli obserwatora tego wszystkiego, co związane jest z moją rodzinną miejscowością, przeplatając teksty fragmentami wspomnień związanych z Kamienicą i własnego spostrzegania otoczenia, również mieszkańca Krakowa.


A tu w Krakowie i tam w Kamienicy, odbywają się podobne wydarzenia i imprezy. W tym roku w Polsce, ponad 150 miejscowości dużych i małych przystąpiło do programu pod nazwą „Noc Muzeów”, po raz pierwszy odnotowano udział Regionalnego Muzeum w Kamienicy Polskiej, które i ja miałem przyjemność po raz drugi odwiedzić 18 maja. Od ostatniej mojej wizyty w listopadzie ubiegłego roku,  spostrzegłem wiele nowych eksponatów muzealnych. To cieszy. A w salce na I piętrze zastałem sporą grupę osób wsłuchanych w muzykę płynącą z akordeonowych instrumentów, a wykonywaną przez Józefa Pietrykę. Gdy robiłem pamiątkowe zdjęcia słuchaczom gry Józefa, rozpoznawałem wiele twarzy znajomych, których nie widziałem trzydzieści, a może czterdzieści lat. A później byłem świadkiem pokazu tkania na ręcznym muzealnym krośnie, a pracę wykonywała Władysława Sitek. Władzia pracowała w nieistniejącej już Spółdzielni Pracy Rękodzieła Ludowego i Artystycznego „Zawada” w Zawadzie. Przy tej okazji napomknę, iż w „Zawadzie” pracowała również moja żona, Weronika, koleżanka Władzi. Obie przybyły do naszej Gminy na praktyki zawodowe, wspólnie z innymi koleżankami szkolnymi. „Filipinki”, bo tak wówczas nazwaliśmy urodziwe przybyszki, były pod koniec lat sześćdziesiątych atrakcją dla męskiej młodzieży i mocną konkurencją dla miejscowych rówieśniczek płci pięknej w Kamienicy, Romanowie, czy Zawadzie. Jak się później okazało, część napływowej grupy pięknych praktykantek została na stałe w naszej Gminie, podbijając serca kilku męskim tubylcom. Pozostały tegoż mocne ślady w postaci pięciu małżeństw i już dwóch pokoleń - dzieci i wnuków.    

Gdy piszę niniejszy tekst, w Krakowie już szykują się do Nocy Teatrów i z tej okazji, z soboty na niedzielę 15 czerwca, miasto opanuje teatr. Spektakle będzie można obejrzeć zarówno na ulicach i placach oraz w teatralnych salach. Wystawione zostaną dramaty, komedie, tańce, kabarety. Może w przyszłości Kamienica zdobędzie się na odrodzenie miejscowego teatru, który onegdaj miał mocne tradycje i regularnie wystawiał swoje spektakle na scenie widowiskowej w budynku OSP, przy starej remizie strażackiej. Łza się w oku kręci, jak przypominam sobie aktorskie popisy Jana Fazana czy Franciszka Szmidy.  Szczególnie pan Franciszek potrafił porwać widzów, a budził wyjątkowy podziw swoją znakomitą grą sceniczną i nieprzeciętnym talentem aktorskim.
     
W Krakowie i Kamienicy również podobne emocje towarzyszą innym wydarzeniom w skali kraju, choćby przy okazji futbolowych meczów. Piłka nożna, najpopularniejsza dyscyplina sportowa w świecie, przeżywa poważny kryzys w Polsce. Kluby  sportowe biednieją, inne już plajtują z powodu utraty płynności finansowej, a reprezentacja narodowa Polski ma wszystko czego dusza zabraknie, a i tak ledwo dorównuje innym reprezentacjom takich „mocarstw”, jak Mołdawia czy księstwo Lichtenstein. Wprawdzie z tym ostatnim zespołem nasza kadra wygrała w sparingu, ale poszczególni piłkarze włożyli tyle wysiłku podczas meczu z jeszcze bardziej marnymi graczami, że trudno było polskim kibicom ujrzeć choćby iskierkę optymizmu. Tak wybrany sparingpartner i następnie remisowy pojedynek w eliminacjach mistrzostw świata z Mołdawią, odzwierciedlają poziom krajowego piłkarstwa. 
Z przykrością obserwuję też powolny spadek poziomu krakowskiej piłki. W poprzednim sezonie piłkarskim Cracovia zsunęła się do niższych pułapów ligowej młócki, a w tym inny klub,  Wisła Kraków, grał swoim sympatykom na nerwach. Na szczęście, z dużą frajdą czytałem i czytam relacje ze spotkań mistrzowskich IV ligi śląskiej z udziałem piłkarzy LKS Kamienica. Tak w życiu bywa, jak w staropolskim przysłowiu - łyżka dziegciu beczkę miodu popsuje. Tym razem miodem są wyniki klubu mojej rodzinnej miejscowości, któremu w tym roku stuknęło 40 lat istnienia. Chciałoby się powrócić wspomnieniami do tamtego roku 1973 i w otoczeniu kolegów tworzących ówczesną klubową piłkę, powspominać. Narodziny Klubu, to zasługa wielu ludzi zakochanych w futbolu, ale na szczególne wyróżnienie zasługują bracia Zygmunt i Bogdan Ratmanowie. To w ich domu i na ich ławeczce przydomowej długo dyskutowaliśmy o budowie boiska piłkarskiego, tworzeniu klubu. A później, przy rejestracji, nastąpiło zgłoszenie do gry sportowego podmiotu o nazwie Między Zakładowy Klub Sportowy Kamienica. Doszliśmy do wniosku, iż z taką nazwą będzie nam łatwiej ubiegać się o wsparcie w wielu zakładach produkcyjnych, których na ówczesne czasy było sporo w okolicy.

Wakacje to czas wypoczynku młodzieży szkolnej, ale i czas pracy dla wielu młodych uczniów i studentów. Dużo ogłoszeń w temacie zatrudnienia podczas letnich ferii jest w krakowskiej prasie. Wielu młodych ludzi chętnie z ofert skorzysta, bo chce się uczyć i pracować. 
Kiedy przypominam sobie swoje wakacje, to mile wspominam i te, podczas których wspólnie z kolegami poszukiwaliśmy pracy dorywczej. Zazwyczaj była to prosta robota przy żniwach, u gospodarzy - rolników. Na przykład, zaliczyłem pracę u pana Hermana, jednego z nielicznych większo-obszarowych rolników w Kamienicy. Swoją nieruchomość, budynek mieszkalny i gospodarczy, miał w pobliżu kościoła, w sąsiedztwie domostwa państwa Stronków.
Moje szkolne wakacje w Kamienicy, to też czas zbierania leśnych jagód i grzybów. A gdy tylko pogoda dopisywała, zaliczałem obowiązkowe odwiedziny miejscowego basenu. Ale mieliśmy też swoje inne miejsca wodnych kąpieli, bliżej swoich domostw, choćby te na zakolu Kamieniczki w sąsiedztwie zabudowań państwa Wałaszków.  
Wspomniałem tu nazwisko Stronk i przy tej okazji trudno mi nie wspomnieć Waldemara Stronka, o rok starszego kolegi. Wspólnie z Waldkiem, Heniem Leszczyńskim czy Andrzejem Krzechkim, spędzaliśmy wiele fajnych chwil. Na dowód zamieszczam dwie fotki z mojego archiwum, które wykonane zostały w sąsiedztwie basenu w Kamienicy,. Tańce były inspirowane muzyką płynącą z głośników umieszczonych na budynku świetlicy nad basenem. 
Dwa miesiące temu spotkała mnie bardzo miła niespodzianka, odebrałem rozmowę telefoniczną i w słuchawce usłyszałem męski głos, który po upewnieniu się mojej tożsamości, kazał mi odgadnąć, któż po drugiej stronie pozwolił sobie zadzwonić. Dla ułatwienia głos ten oznajmił, że ostatni raz nasze spotkanie  odbyło się prawdopodobnie ponad czterdzieści lat temu. Bądź mądry przy takiej podpowiedzi, bardziej oniemiałem. Jak się okazało, zadzwonił Waldek Stronk i tym samym uczynił mi wielką, wielką frajdę. Długo gaworzyliśmy, wspominając i opowiadając o własnych rodzinach. Przyrzekliśmy sobie spotkanie z udziałem innych kolegów i może już niebawem, podczas tegorocznych letnich wakacji, spotkamy się w Kamienicy Polskiej. Zapewne nie będzie to spotkanie na grzybach, nie będzie też z okazji zbiorów leśnych jagód, ale pewnie gdzieś przy grillu i może przy nieco wzmocnionej coli, która pomoże przywołać wiele wspólnych wspomnień.


Widziane z Krakowa (6)
23-03-2013


Gdy piszę niniejszy tekst, do Świąt Wielkanocnych pozostał tydzień. Za oknem mojego krakowskiego domku zimowo, a śnieg i mróz nie przypominają kalendarzowej wiosny. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, podobne anomalia pogodowe miały miejsce w przeszłości. Nawet w maju opady śniegu pamiętam. Nie mogę jednak przypomnieć sobie obecności śniegu w poniedziałek wielkanocny, w tak zwany śmigus dyngus, bo deszczu z góry i wody ze studni, i kranów bywało aż nadto. 
Przynajmniej pół wieku temu, drugi dzień Świąt Wielkanocnych był najbardziej oczekiwany przez młodych chłopców z Kamienicy Polskiej, poprzedzony wielodniowymi przygotowaniami. Zaczynało się od produkcji witek wierzbowych zwanych winowaczkami. Pamiętam, że najlepsze do tego celu były młode wierzby rosnące na mokrych terenach, w pobliżu ulicy Magazynowej, za domostwami  moich kuzynów, Czesława i Bogdana Wnuków. Zrywało się cienkie gałązki i po uporządkowaniu, pleciono na mokro specjalnymi węzłami krzyżowymi. Powstawała winowaczka o długości 50-70 cm, o przekroju kwadratu około 3 cm. Nazwa tegoż „narzędzia pokuty” w rękach młodych mężczyzn pochodzi, jak się wydaje, od karcenia za winy miejscowych dziewczyn. Zależnie od regionu, bicie witkami interpretowano również, jako „suszenie” konieczne po wcześniejszym oblaniu wodą. Tak zwany dyngus, słowo od niemieckiego „dingen”, oznacza „wykupywać się”, zaś dyngus po słowiańsku nazywał się „włóczebny”, czyli zwyczaj składania wizyt u znajomych i rodziny, połączonych z poczęstunkiem. Śmigus był odrębnym zwyczajem, polegającym na laniu wodą i biciu wspomnianymi witkami. Z czasem śmigus z dyngusem zlał się we wspólną tradycję, nie do końca utrzymaną do dziś. W Kamienicy jedno i drugie miało miejsce w mojej młodości, odwiedzano domostwa i po wcześniejszym zlaniu wodą kobiet, młode panny bito winowaczkami, by odpokutowały za winy i szybko wydały się za mąż. Po laniu i biciu zasiadano za stołem świątecznym zastawionym wędlinami, jajkami, ciastem i wódeczką. Zwłaszcza tej ostatniej nie mogło zabraknąć. Odwiedzaliśmy wiele domów, jednak zawsze pozostawał niedosyt, przynajmniej u mnie, w postaci nieodwiedzonych w porę adresów. Z jakich przyczyn? Nie odważę się wspomnieć. 

Czynność oblewania zdecydowanie była ważniejsza dla młodych dziewcząt, bowiem ta panna, której nie oblano bądź nie wychłostano, czuła się obrażona i zaniepokojona, gdyż oznaczało to nic innego, jak brak zainteresowania ze strony miejscowych kawalerów i perspektywę staropanieństwa. Zdarzyło się nie odwiedzić którąś z dziewczyn w sąsiedztwie. Jednak, gdy mnie pamięć nie myli, to staropanieńskich koleżanek w moim otoczeniu nie było i nie ma, co może tylko dobrze świadczyć o odpowiedzialności ówczesnych kawalerów z rodzinnej miejscowości.

Wspomnienia wspomnieniami, trzeba żyć tu i teraz, i przyzwyczajać się do nowych zwyczajów. Zamiast winowaczki czy wody w wiaderku, dziś wystarczy zaopatrzyć się we flakonik z perfumami, by wyruszyć do znajomych w Kamienicy Polskiej na poniedziałkowy dyngus. No cóż, można i tak, ale można świętować zgodnie z inną starą tradycją, jak ma to miejsce w niektórych częściach Krakowa.  
Tu, gdzie mieszkam od trzydziestu ośmiu lat, w drugi dzień Świąt Wielkanocnych odpust Emaus ma największe wzięcie wśród mieszkańców i turystów. Odbywa się na krakowskim Salwatorze, przy klasztorze sióstr Norbertanek i kościele pw. Najświętszego Salwatora. Nazwa wzięła się od miasta Emaus, do którego Chrystus udał się po swoim zmartwychwstaniu.

A tuż po świętach, we wtorek,  festyn pod kościółkiem św. Benedykta i kopcem Krakusa. Polski zwyczaj wielkanocny nazywany Świętem Rękawki, którego obchody sięgają korzeniami czasów przedchrześcijańskich, nawiązujących do pogańskich obrzędów związanych z zaduszkami wiosennymi, przypadającymi na okres przesilenia wiosennego. Rękawka związana jest także z legendą o kopcu Kraka, usypanym po śmierci króla. Ziemię, z której powstał kopiec, noszono w rękawach - stąd nazwa święta.


Z Krakowa do Kamienicy Polskiej niewiele ponad sto kilometrów, półtorej godziny jazdy samochodem, bez narażania się przydrożnym radarom. Dawniej wydawała się być to podróż daleka, a teraz wiele miejsc w kraju i na świecie jest nam bliższa , nie koniecznie dzięki komunikacji kołowej. Wspominałem, w którymś numerze kwartalnika „Korzenie”, że „sieć internetowa pozwoliła mi na przybliżenie się do wielu ludzi, których pewnie nie spotkałbym w innych okolicznościach, mogłem odnowić znajomości, nie rzadko sprzed kilku dziesiątek lat. Korzystając z komputera i internetu czytam, i piszę więcej, niż dotychczas. Poznaję, dowiaduję się i zwiedzam”. Dziś, na społecznościowym portalu internetowym facebook, mam możliwość przeglądania sporej ilości fotografii z dziejów Kamienicy Polskiej. Zapewne większość z nich dzięki niedawno powstałemu Muzeum Regionalnemu. Ostatnio, przeglądając bogatą kolekcję zdjęć z historii Ochotniczej Straży Pożarnej, mogłem przyglądnąć się twarzom osób, których znałem z czasów szkoły podstawowej i mojego zamieszkiwania w rodzinnej miejscowości. Na jednej z fotografii rozpoznałem siebie, zdjęcie pochodziło z okresu, gdy uczestniczyłem na lekcje nauki gry na klarnecie w orkiestrze strażackiej, a próby odbywały się w starej remizie strażackiej. Długo tam nie pograłem, talentu muzycznego miałem zbyt mało, no i zapału zabrakło. Jako młody chłopiec dobrze zapamiętałem ówczesnego naczelnika OSP, pana Mariana Szczęsnego. W mundurze galowym i wydawanym komendom swoim podwładnym, był jak generał na czele brygady, która za chwilę wyruszy na wojenny bój. Te i podobne osoby imponowały mi i wielu moim rówieśnikom, w latach pięćdziesiątych i nieco późniejszych. Wprawdzie nigdy nie wstąpiłem w młodzieżowe zastępy OSP, ale spore grono kolegów przez wiele lat tworzyło szeregi „wojowników” w mundurach strażackich.

Wspominając naczelnika Szczęsnego, mam przed oczami jego córkę, moją koleżankę, Małgorzatę. Piękna dziewczyna, podobała się wielu moim kolegom, mnie również. Kumpelka i wierna towarzyszka spotkań nad basenem. Zawsze uśmiechnięta i radosna. Dziś mieszka w Sosnowcu. Spotkałem ją w zeszłym roku przy okazji wizyty w Kamienicy, uśmiech ten sam, tylko szkoda, że czasu zabrakło na dłuższą rozmowę.


W wielu miejscach kraju mieszkają znajomi z lat młodzieńczych, urodzeni w Kamienicy. Zastanawiałem się, czy możliwe byłoby kiedykolwiek zorganizowanie spotkania tegoż grona osób, w jednym miejscu. Gromady znajomych, którzy przez wiele lat w przeszłości kolegowali się na wspólnej ulicy, spotykali nad tym samym basenem, uczestniczyli w potańcówkach, brali udział we wspólnych prywatkach, pobierali nauki w tej samej szkole podstawowej. Odpowiedzi nie znam, ale kto wie, może urodzi się jakiś wspaniały pomysł i specjalna okazja, aby wspomniane towarzystwo spotkało się jeszcze raz w jednym miejscu, aby powspominać i nacieszyć się takim spotkaniem.


Polska pisarka i aktorka, Stefania Grodzieńska, która urodziła się w Łodzi, a największą część życia spędziła w Warszawie, mawiała kiedyś, że najpiękniejszym budynkiem w Krakowie jest Dworzec Główny, bo stamtąd odchodzą pociągi do Łodzi i Warszawy. 

W podobnym tonie podpowiem sobie i moim koleżankom, i kolegom, że najpiękniejsze drogi w miejscach zamieszkania są te, które prowadzą do Kamienicy Polskiej, miejscu urodzenia.



Widziane z Krakowa (5)
25-11-2012


Wiele się wydarzyło na osi Kraków – Kamienica Polska od ostatniego wydania kwartalnika „Korzenie”. Zacznę od mało chwalebnej sprawy dla mieszkańców starej części królewskiego miasta, gdzie turystów i studentów mamy moc. O tych ostatnich głośno zrobiło się w mediach, gdyż narzekań i skarg coraz więcej. Że są hałaśliwi podczas wieczorno-nocnych wizyt w pubach i klubach, a ich krzyki, śpiewy, przeklinania są głośniejsze niźli trąbka hejnalisty z wieży mariackiej. Zapytany w tej sprawie Leszek Mazan, krakowski dziennikarz, publicysta, znawca Szwejka i dziejów Galicji odpowiedział w swoim stylu: powinniśmy apelować do młodych osób, hałasujących przed klubami nocnymi w centrum miasta, aby brali przykład z dobrego wojaka Szwejka. On chwalił się, że jednej nocy odwiedził 28 piwiarni, ale w żadnej nie zamawiał więcej niż trzy piwa i z każdej wyszedł kulturalnie o własnych siłach, nie zakłócając nikomu spokoju.  Mazan wspomina również, że były przypadki protestów z powodu hałasu w dalszej historii miasta Krakowa, jak choćby na przykładzie Bolesława Prusa, który na początku XX wieku przyjechał do Krakowa i napisał: „Przybywszy do Krakowa stanąłem w hotelu nieopodal Rynku i byłbym spał spokojnie, ale jakiś wariat, co godzinę grał z wieży na trąbce”.


W Kamienicy podobnych problemów nie ma, bo też na długości 4 kilometrów, jakie należy przebyć od początku do końca mojej rodzinnej wioski, żadnej knajpki nie uświadczysz, o hejnalistach już nie wspominając. Nie wiem czy dobrze to, czy źle. Za to Kamieniczanie zaczęli brać przykład z krakowskiego podwórka w innej dziedzinie, która ma za zadanie trwale gromadzić i chronić dobra naturalne i kulturalne w formie materialnej i niematerialnej w postaci zachowanych zbiorów. Znakomitym tego przykładem jest Muzeum Regionalne w Kamienicy Polskiej, które otwarto 11 listopada 2012 roku. Fantastyczna sprawa. O tej chwalebnej inicjatywie, zakończonej pełnym sukcesem, warto głośno oznajmiać nie tylko w gminie i powiecie. Już to czynią regionalni dziennikarze i publicyści, których teksty miałem wielką przyjemność czytać. 

W ostatnim felietonie niniejszego cyklu pisałem o potrawie, którą zajadałem się w młodości – ciulimie. I co się okazało, że wcale nie jest to zapomniane jadło wśród mojej rodziny. Kuzynostwo, Henryk i Barbara Leszczyńscy, którym los wyznaczył całkiem odległe od siebie miejsca zamieszkania po opuszczeniu Kamienicy, tę żydowską potrawę mają w swoim domowym menu. 
I w tym miejscu muszę wspomnieć o bardzo miłej niespodziance, jaka spotkała mnie w ostatnią sobotę października. W tym dniu, wspólnie z żoną i starszym wnukiem, miałem zaplanowane spotkanie w Kamienicy, w domu cioci Zofii Leszczyńskiej i jej syna Zbigniewa. Okazją tego rodzinnego posiedzenia było zaproszenie wystosowane przez Henryka i jego żonę - Zosię Leszczyńską. I co pierwsze było na stole? Ciulim.
Ostatnie tego rodzaju rodzinne spotkanie przydarzyło nam się około trzydzieści lat temu i jeśli dobrze pamiętam, to było gdzieś w okolicy Bożego Narodzenia, na początku lat osiemdziesiątych. Więc na tę okoliczność musiało być dużo wspomnień, ale ku mojemu zaskoczeniu, wiele miłych niespodzianek ze strony mojego kuzyna Henryka. Do dziś nie mogę ochłonąć z podziwu. Jedną z nich pozwoliłem sobie przesłać do redakcji „Korzenie” i poprosić o publikację. Jest to fotografia z roku 1954, autorstwa Juliana Cianciary, a na niej najbliższe kuzynostwo. Na początku listopada fotografię puściłem do sieci na portalach internetowych „nasza klasa” i „facebook”. W odpowiedzi, między innymi, otrzymałem krótką korespondencję od Zbigniewa Skwary, niegdyś mieszkańca Kamienicy, później Zawodzia, teraz Gliwic. Zbyszek bardzo dobrze znał osoby uwidocznione na zdjęciu, gdyż nawet miejsce wykonania fotki było w sąsiedztwie ówczesnego mieszkania rodzinnego Zbyszka. A było to w okolicy potężnych starych dębów, drzew już wyciętych, gdzie w typowych zabudowaniach dla folwarcznych obiektów mieszkało kilka rodzin. Pamiętam, że lokatorami tych zabudowań były rodziny Kalinowskich, Najnigierów, Rokosów, Skwarków, Kucharskich oraz mojej prababci Barbary Badorowej, babci mojego taty, Juliana Wagnera. To do niej mama posyłała nas po żur domowej roboty. W bliskim sąsiedztwie, w domku na wzór dworku, usadowiła się rodzina doktora Wnuka, który również miał tam prywatny gabinet lekarski. W późniejszych latach, gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych, opisane tutaj miejsca i budowle zagospodarowane zostały przez Kółko Rolnicze, a następnie Firmę Bonex.

Ze wspomnianej korespondencji o rok starszego Zbyszka Skwary dowiedziałem się ciekawej i frapującej historii z jego młodości.
- Któregoś zimowego dnia topiłem się w lodowatej wodzie rzeki Kamieniczka, za opustą, tego się nie zapomina – wspomina Zbyszek.
przytaczam fragment korespondencji, w której Zbyszek Skwara podkreśla, że swoje życie zawdzięcza swoim rówieśnikom wspólnych młodzieńczych zabaw.
To właśnie Ona, Zosia Tatarek, z zimną krwią podała mi dłoń. Pod nią zaczął pękać lód. Mundek Hada się wystraszył i chciał uciekać. Nie dziwię się jednak. Zosia krzyknęła na niego, wrócił. W związku z tym, że i pod nim zaczął się łamać lód, podał Zosi kij i zaczęli mnie ciągnąć. Nurt nie pozwalał, bo nogi wciągało mi pod lód. Sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Przyszło mi na myśl, by podciągnąć kolana, aż po szyję i zahaczyć nimi o lód. Nie wiem jak to się stało, ale oni w tym czasie mocno szarpnęli w swoją stronę i ja jak foka znalazłem się na lodzie. To był chyba cud. Taki mokry wróciłem do domu. Było zimno, a ja bałem się wejść do mieszkania. Wszedłem do takiej komórki, tam znalazła mnie mama. Byłem mokry, zapłakany..., ale dzięki Zosi i Mundkowi żyję – wspomina Zbigniew Skwara.
Młodym mieszkańcom Kamienicy Polskiej należy się tu wyjaśnienie, gdyż rzeczywista wielkość rzeki Kamieniczanki obecnie, nijak się ma do tego sprzed ponad pół wieku. Było wiele miejsc i głębin wówczas, że bardzo łatwo było o tragedię, a te zdarzały się wcale nie tak rzadko.

Listopad, to taki miesiąc zadumy i jakiegoś oczekiwania. Ale nim się dla mnie zakończy, w ostatni wtorek miesiąca odwiedzam ponownie Kamienicę, aby przyjąć zaproszenie do muzeum na spotkanie Klubu Kamieniczan. 



Widziane z Krakowa (4)
13-09-2012

W połowie sierpnia miałem okazję być na krakowskim Małym Rynku, gdzie odbywała się impreza kulinarno-muzyczna pod nazwą Festiwal Pierogów. Tydzień później na krakowskim placu Wolnica miała miejsce podobna gastronomiczna impreza – finał Małopolskiego Festiwalu Smaku. Co tam można było zobaczyć i skonsumować nie trzeba nikomu przytaczać, gdyż polskie jadło, na szczęście, ma silną tradycję w naszych domowych kuchniach. Przeczytałem później w sieci internetowej, że dobre jedzenie jest najlepszym antidotum na poprawę samopoczucia. Jest w tym dużo racji. Pierogi, bigos, mielony, schabowy z kapustą, gołąbki z mięsem, chleb ze smalcem i skwarkami, czy inne potrawy regionalnej kuchni, wielu  poprawia humor. Polecam, zwłaszcza kibicom futbolu, po niepowodzeniach polskiej reprezentacji w piłce nożnej na Euro 2012. Częściowo sprawdzałem i pomaga, a miałem ostatnio dodatkowy powód, gdyż moje krakowskie kluby – Wisła i Grębałowianka - więcej ostatnio przegrywały niż wygrywały. A więc sympatykom czwarto-ligowego LKS Kamienica polecam podobny sposób na uspokojenie nadwyrężonych nerwów, po przegranych zawodach swojej drużyny.  Lecz ten sposób na pewno nie pomoże piłkarzom i tu zaleca się dużą wstrzemięźliwość.

Jeśli już jestem przy tradycyjnej kuchni regionalnej, to trudno nie napisać o potrawie, którą uwielbiałem w młodości, często zdarzyło mi się przygotowywać danie samodzielnie. Wielu starszych mieszkańców Kamienicy zna potrawę o nazwie ciulim.  I tu zapewne przyda się młodszym wyjaśnienie i zapodanie szczegółów. Ciulim przyrządzany jest na bazie ziemniaków, mięsa (najlepsze są żeberka wieprzowe) i do tego smalec lub słonina, jajko kurze, cebula, czosnek oraz przyprawy w postaci soli, pieprzu, majeranku. Wypiekać należy w odpowiednim naczyniu żeliwnym, w piecu chlebowym lub piekarniku w temperaturze 120 C. Czas pieczenia jest istotny, im dłużej, tym ciulim jest smaczniejszy i często pieczenie trwało sześć, i więcej godzin. Warto wspomnieć, że potrawa doczekała się swojego festiwalu – święta ciulimu i czulentu, a odbywa się w Lelowie w powiecie częstochowskim od 2003 roku, w miesiącu sierpniu. Ta druga potrawa, czulent, już nie jest tak znana Kamieniczanom, ale obydwie pochodzą z typowo żydowskiej kuchni, mocno zachowanej w tradycji kulinarnej Lelowa.
  
W Kamienicy, mocne tradycje miała (a może i ma) inna potrawa wykonywana w odpowiednim garnku żeliwnym, przystosowanym do pieczenia na wolnym ogniu w plenerze. Tak zwane dymfowane, kulinarne danie towarzyszące rodzinnym spotkaniom w letnie dni, gdzieś w przydomowym ogrodzie. To również potrawa na bazie ziemniaków, mięs (wieprzowina, wędlina, boczek itp). Tym razem kartofle krojone w plastry wkładane do dobrze natłuszczonego garnka, na przemian z boczkiem, wędliną czy mięsem wieprzowym, cebulą oraz przyprawami. Całość przykryta szczelnie świeżymi liśćmi kapusty i najlepiej przyciśnięta darnią ziemi i odpowiednią przykrywką skręcaną śrubą. Po niecałej godzinie mamy jadło, palce lizać. 
Często w młodości, a były to lata sześćdziesiąte, potrawa „dymfowane” była pierwszym zabiegiem przedwieczornych spotkań wakacyjnych z udziałem miejscowych dziewczyn i chłopców. W ogródku moich rodziców, domu przy ul. Aptecznej, odbywały się podobne młodzieżowe imprezki. Byłem "gospodarzem" paru takich spotkań przy ognisku. Z obecności pamiętam dwie Zosie – Tatarek i Kowacz, Basię Leszczyńską, Marylkę Wawrzyńczak, Basię Dzięcioł i kolegów – Bogdana i Czesia Wnuków, Leszka Najnigiera, Lulka Blachnickiego, Gerarda Mostowskiego, Henia Leszczyńskiego, Grześka Dzięcioła, Jurka Blachnickiego i pewnie wielu innych, których mogłem pominąć.

W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, systematycznie w każde wakacje, przyjeżdżała do Kamienicy Polskiej bliska mi rodzina, wujostwo Tadeusz i Stefania Rogalińscy, zamieszkali w Warszawie. Ich dzieci bliźniaki, kuzyni Hania i Wojtek byli moimi rówieśnikami. Dużo czasu spędzaliśmy wspólnie z Wojtkiem na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.  Wzajemnie przepytywaliśmy się z wiedzy sportowej i współzawodniczyliśmy w biegach, skokach i rzutach na polnych terenach w pobliżu rodzinnego domu. A gdy myślę o swoich wakacjach w Kamienicy, zawsze kojarzę je z Hanią i Wojtkiem Cała czwórka rodziny Rogalińskich to nieprzeciętne umysły intelektualne, niestety, od wielu lat nie żyją. Pozostały mi po nich ciepłe wspomnienia, a tak mało utwierdzonego śladu.

Ostatnio zwróciła mi uwagę jedna z osób mojej najbliższej rodziny, że coraz częściej mówię o czasach odległych, a nie tych, co teraz i w przyszłości. Odpowiem cytatem Einsteina: „Nigdy nie myślę o przyszłości. Nadchodzi ona wystarczająco szybko”. Nie czuję się jeszcze tak staro, tym bardziej, że wigoru i optymizmu do życia doznałem przy okazji niedawnych odwiedzin rodzinnego domu cioci Zofii Leszczyńskiej z Kamienicy Polskiej, siostry mojego taty, nieżyjącego od dwudziestu siedmiu lat. Ciocia Zosia dziś ma 96 lat i  wspólnie z synem Zbigniewem siadając przy stole do pogaduszek z nami (była obecna moja żona i starszy wnuk) ugościli nas naleweczką, którą ochoczo wychyliła ciocia za nasze zdrowie. Między wymianą wspomnień rodzinnych, ciocia poprosiła nas o wysłuchanie piosenki w jej wykonaniu, a pochodzącej sprzed wojny, której słowa i melodię pamiętała dokładnie. Nasze zdumienie i podziw było najwyższego lotu. Dodam, że żyje również siostra cioci Zosi, Helena Kowacz, młodsza o trzy lata. 
W trakcie tej wizyty nabyłem ogólną wiedzę, od kuzyna Zbigniewa, o drodze jaką przeszedł jego brat Henryk, zamieszkały w Bielsku Białej, aby zbudować genealogię rodziny Leszczyńskich. To był duży wysiłek i szmat czasu poświęcony zespoleniu w całość wszystkiego co udało mu się zebrać w tym temacie. Z tej okazji pozwolę sobie zaapelować do kuzyna Henryka Leszczyńskiego, aby podzielił się z czytelnikami "Korzenie" o okolicznościach towarzyszących tworzeniu tegoż dokumentu - spotkaniach, wyjazdach, zabiegach i analizowaniu pewnych faktów. Uważam to za bardzo ciekawe doświadczenie i wskazówkę, jak bardzo ważne jest w porę tworzenie dokumentacji własnej rodziny.

Przepis na ciulim (porcja na 4 osoby)
- 2 kg ziemniaków
- 1 kg żeberek 
- 1 jajko kurze
- 2-3 cebule
- 20 dkg surowego boczku lub słoniny
- kostka smalcu
- przyprawy
- sól, pieprz
- majeranek


Żeberka dzielimy na małe kawałki, przyprawiamy solą, pieprzem i odstawiamy na około 2 godziny. Ziemniaki  należy  zetrzeć na tarce. Pokrojony boczek lub słoninę podsmażyć, dodać pokrojoną w kostkę cebulę, aby się zrumieniła. Masę ziemniaczaną przyprawiamy do smaku solą, pieprzem i majerankiem, dodając całe jajko oraz wyciśnięty czosnek przez praskę. Całość dokładnie mieszamy. Do wysmarowanego tłuszczem garnka wykładać masę ziemniaczaną przekładając mięsem (może być podsmażone dla uzyskania lepszego smaku). Piec w piecu chlebowym lub piekarniku (najlepiej całą noc). 



Widziane z Krakowa (3)

23-05-2012

Jak stwierdził zleceniodawca, zamawiając niniejszy artykulik dla kwartalnika „Korzenie”, warto byłoby wspomnieć największych „zakapiorów” i groźno-zabawne sytuacje, jakie miały miejsce w Kamienicy i okolicach sprzed prawie pół wieku. Niektóre zdarzenia, czy z nimi związane postaci z powyższego tematu, znane mi osobiście lub z opowiadań. Zamawiający chciałby zapewne faktograficzną rejestrację opisów bójek „zakapiorów”, niż literacką formę z gatunku eseju, czy felietonu. Może w tej chwili nie jest to najważniejsze, przynajmniej dla mnie. Podjąć się tematu, to znaczy tyle, że powinienem poruszać się wokół znanych mi faktów i nazwisk. 

Czy byłoby to przedsięwzięcie bezpieczne? 
Nazwanie kogokolwiek zakapiorem może okazać się strzałem we własną stopę. I zacząłem mieć wątpliwości. Aby bardziej zrozumieć wspomniane określenie, spojrzałem do słownika i czego się dowiedziałem? A no, że zakapior posiada wiele synonimów, na przykład takich jak bandyta, bandzior, drab, łobuz, oprych, rabuś, rozbójnik, rzezimieszek, szumowina, zbir, zbój. Poczułem lekkie spocenie na czole i uświadomiłem sobie, że to już nie byłby jeden strzał, ale ich seria, która na dodatek rykoszetem trafiłaby w dobre imię tamtej młodzieży, dorastającej pod okiem gomułkowskiej władzy. Żaden z tych synonimów nie pasuje mi do kogokolwiek z grona bliskich znajomych z tamtych lat, ale już dalszych, tak. A przecież nie byłem grzecznym i układnym młodzieńcem. Ale to już, co innego. 

Urodzeni w czasie i po drugiej wojnie światowej, młodzi mieszkańcy Kamienicy Polskiej, Romanowa, Rudnika, Jastrzębia, Poraju, Osin, Wanat, Zawady, Poczesnej czy Zawisny byli zdani na obcowanie ze sobą przy różnych okazjach. Tych ostatnich nie było tak mało, najczęściej były to zabawy taneczne. Odbywały się zazwyczaj w salach przy remizach strażackich, a latem pod chmurką. Mile wspominam zabawy w Kamienicy w starej sali, gdzie wiejska społeczność nie tylko bawiła się, ale licznie gromadziła na teatralnych spektaklach, różnego rodzaju akademiach, czy seansach fabularnych filmów kina objazdowego. Jeśli już jestem przy kinie, to mam przed oczami zdarzenie, które dotknęło mnie boleśnie, na długo. I tu zrobię wyjątek, jedną z zakapiorskich sytuacji wspomnę. Któregoś wieczoru roku 1966 lub 67, po zakończeniu seansu filmowego, wsiadłem na swojego „rumaka” - motorower marki „Komar” i zamiast jechać prosto do domu wstąpiłem po drodze do gospody. Ta usytuowana była na rogu ulicy Konopnickiej i Jastrzębskiej w domu państwa Brzozowskich. Byłem nie dłużej jak kwadrans, gdy wyszedłem na zewnątrz mojej ukochanej maszyny nie było. Zniknęła w ciemnościach. Ruszyłem w poszukiwanie, wespół z kolegą, w kierunku Osin. Tam prowadził ślad. Mieliśmy własne podejrzenia, gdyż jeden z zakapiorów mieszkał w tej miejscowości, a był wówczas na tym samym seansie filmowym, co ja. Przeszukanie jego pomieszczeń gospodarczych nic nie wniosło do sprawy. Stratę przeżywałem bardzo boleśnie, wielokrotnie modliłem się do świętego Antoniego z prośbą o pomoc w odnalezieniu jednośladu. I co? Pomogło, z efektem opłakanym, dopiero po roku, albo i więcej. Dostałem cynk, że jakiś bardzo zardzewiały szkielet motoroweru znaleziono w rzece Warcie, przy moście łączącym Kamienicę z Osinami. Cóż miałem począć, machnąłem ręką, ale tamtego zdarzenia długo nie mogłem wybaczyć rabusiowskiej szumowinie. Widywaliśmy się później na zabawach tanecznych, które odbywały się w wielu sąsiednich miejscowościach, w Kamienicy jakby rzadziej. 

Dużą aktywnością organizacyjną imprez tanecznych, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, mogli pochwalić się w Jastrzębiu i Poczesnej. Tamtejsze sale przy remizach często odwiedzane były przez młodzież z mojej wioski. Podczas zakrapianych zabaw trzeba było mieć oczy szeroko otwarte i uważać, do kogo „uderzyć w stolik”, aby upatrzoną poprosić do tańca, nie dostać „kosza” lub nie usłyszeć słownej wiązanki od towarzyszy stolika. Często dobre zabawy zależne były od wybranej przez siebie dziewczyny, która chętnie przyjmowała zaproszenia do kolejnych tanecznych kawałków. Udane zabawy były i takie, kiedy wracało się do domu bez uszczerbku na zdrowiu, w przyzwoitym stanie i z nowymi nadziejami na kolejną taneczną imprezę. Ważny był wówczas środek transportu. Luksusem było zabranie się na motocykl kolegi. Wśród moich znajomych, najbardziej „wypasiony” pod tym względem był Czesio Wnuk (nie żyje od dwóch lat). Posiadał wuefemkę, polski motocykl, popularny w tamtym czasie. Pojazd przeznaczony na dwie osoby często zmuszany był do przekraczania wyznaczonej normy. Pamiętam jeden z powrotów z Jastrzębia do Kamienicy, tuż nad ranem. Czesio kierował motocyklem i zadysponował nam trzy siedzenia z tyłu, przedłużając siedzisko przy pomocy deski. Dojechaliśmy do celu szczęśliwie, tylko moje spodnie poddały się i rozdarte na bocznym szwie trafiły do krawca. Wspomniany Czesiek był moim kuzynem, starszym kolegą, wśród ówczesnej naszej „paczki” mógł pochwalić się indeksem gliwickiej uczelni. Życzliwy i wierny kompan, no i właściciel paru balonów z winem swojskiej produkcji. Jeśli dobrze pamiętam, to napój ten robił z róży. Wspaniały w smaku, dodawał odwagi przed wyjazdowymi wypadami w „obce” tereny. A w tych również brał udział brat Czesława, Bogdan. Chociaż lubiany przez koleżanki, do dzisiaj pozostał wierny swojej zasadzie – samotności w życiu nigdy nie za wiele. Był jednym z tych, któremu groził podatek od bezdzietności i stanu kawalerskiego. Tak zwane „bykowe”, które zostało zniesione pod koniec lat sześćdziesiątych, na jego szczęście, a może i nieszczęście. Bo cholera wie, czy nie przez to pozostał w kawalerstwie. Gdyby nie likwidowali, to może przymuszony podatkiem, zaręczyłby się Bogdan z jakąś jastrzębską córką górnika z kopalni rudy żelaza, spłodził odpowiednią ilość pociech i cieszył się dzisiaj z wnuków. A może i błądzę, gdyż nie wiem czy chciał wiązać swoją przyszłość z obcą kobitką. Przy najbliższej okazji, podróży na mecz piłkarski przy Magazynowej, zapytam Bogdana o fakty. Wychylimy strzemiennego, to może nie zruga mnie za powyższe słowa. 

Jak niebezpieczne były powroty z zabaw tanecznych, uświadomiłem sobie wtedy, gdy dotarła do mnie wiadomość o tragicznej śmierci mojego kolegi ze szkolnej ławy, Staszka Fazana. Był pasażerem motocyklowej jazdy, kierujący kolega źle wyliczył prędkość w stosunku do zakrętu, tuż przed mostem na Warcie. Dla Staszka była to podróż ostatnia, z której nie wrócił do domu. Był wspaniałym kompanem, uczciwy, grzeczny, zawsze z uśmiechem na ustach, po prostu fajny kolega. Niebawem miał zostać ojcem, nie doczekał narodzin córki. 

Nie będzie opowiadania o bójkach, o zadziornej i impulsywnej młodzieży lat sześćdziesiątych, wychowanej na filmowych bohaterach telewizyjnego serialu „Bonanzy” lub kowbojskich obrazów z takich tytułów jak „ Rio bravo”, czy „Siedmiu wspaniałych”. Chociaż sowieckiej produkcji filmowej o wojnie było zatrzęsienie, to nie ona była dla nas wzorem, wielu z nas było za wolnością słowa i wyboru. To ostatnie zawitało dopiero dwadzieścia lat później. 

Obiecuję, jeśli będzie zapotrzebowanie Redakcji, to powrócę wspomnieniami do tamtych lat i z serdecznym spojrzeniem, bez krwi, bez bójek, ale też bez koloryzowania ówczesnej rzeczywistości.


Widziane z Krakowa (2) 

11-02-2012

W obecnym świecie zaawansowanych technologii elektronicznej, powszechnie dostępnych, telefonia komórkowa i internet stały się najbardziej popularnymi wynalazkami ostatnich lat. A sieć internetowa stosunkowo niedawno stworzyła niewyobrażalne możliwości. W internecie możemy znaleźć dla siebie swoje miejsce. Dzięki tego rodzaju komunikacji łatwiej, szybciej i częściej spotkamy się z rodziną, sympatią, kolegą czy pryncypałem z pracy.
Portale internetowe takie jak „nasza klasa”, „facebook”, „twitter” czy „gadu gadu” żyją teraźniejszością, ale wiele miejsca jest tam na przeszłość i historię. Już coraz częściej wzajemne wizyty w rodzinnych domach zamieniamy na wirtualne spotkania za pośrednictwem komputerów w sieci. Tu odnajdujemy się, poznajemy lub odnawiamy stare znajomości. Wygodniej jest nam podtrzymywać więzi rodzinne przy pomocy sieci internetowej. 

Jak się ma wobec tych przemian dziedziczenie tradycji kulturowych środowiska, z którego pochodzimy? Trudno obecnie na jednoznaczną odpowiedź i ocenę. Z własnych obserwacji mogę stwierdzić, że sieć internetowa pozwoliła mi na przybliżenie się do wielu ludzi, których pewnie nie spotkałbym w innych okolicznościach, mogłem odnowić znajomości, nie rzadko sprzed kilku dziesiątek lat. Korzystając z komputera i internetu czytam i piszę więcej, niż dotychczas. Poznaję, dowiaduję i zwiedzam. Realizuję podróż turystyczną z wirtualnym obieżyświatem, zaglądającego w najdalsze zakątki na ziemi, które nie dane byłoby mi widzieć i poznać na żywo. Fascynuje mnie pisane słowo w blogowym wydaniu ludzi mi nie znanych, ale niezmiernie ciekawych. Przez internet ukazuję również innym swój malutki świat, ale z zachowaniem niezbędnej prywatności rodzinnej.
Na pewno sieć internetowa jeszcze bardziej przybliżyła mnie do rodzinnego miejsca, które opuściłem w młodym wieku, przed blisko lat czterdzieści – Kamienicy Polskiej. W wirtualnym świecie mam większą możliwość poznać młodszych od siebie ludzi, dla których ciekawość historii rodzinnej wioski została zaszczepiana przez rodziców, dziadków, ale też za sprawą kwartalnika „Korzenie”, wydawnictwa zapoczątkowanego w 1990 roku. Internetowa społeczność Kamienicy publikuje swoje stare i nowe fotografie, ponawia publikacje, które już ujrzały światło dzienne we wcześniejszych wydawnictwach kwartalnika i komentuje, ożywiając często nieme obrazy historii. 
Najważniejsze, abyśmy nie wstydzili się swojego lokalnego patriotyzmu. Mamy wzorce. „Korzenie” są wspaniałym przykładem, jak należy kultywować pamięć o ludziach, zdarzeniach, lecz również z troską o lokalne tradycje i zabytki redaktorzy zadają publiczne pytania. Z historycznych już kwartalników przytoczę kilka przykładów. W 1996 roku, przy okazji wspomnień o kultywowanych tradycjach teatralnych przed i po wojnie, w numerze VI(17) czytamy - "znajdzie się ktoś, kto wskrzesi w Kamienicy teatr?" lub zapis niczym wołanie, że "najwyższy czas, by tzw dom Bielobradków, jako fenomen architektury, został umieszczony w rejestrze zabytków, na jaką zasługuje" . Dwa lata później, w 1998 roku, zwracano się o zastanowienie, czy nie przydałaby się monografia zakładu produkcyjnego, powstałego w 1900 roku, nazywanego "Częstochowianką", tak bardzo związanego z dziejami naszej miejscowości.
W numerze 2 z roku 2000, w artykule pod tytułem "Ścieżki pamięci" autorstwa Andrzeja Kuśnierczyka, możemy odczytać troskę o pamięć tradycji kulturowych rodzinnej miejscowości, ale i obawy o przyszłość, a nawet pewien żal - " Zastanawiam się czasem, w którym roku po raz ostatni przemknął korowód przebierańców. W 1958? W 1962? Podobnie było z przedstawieniami teatralnymi. Jedno z ostatnich w starej sali odbyło się gdzieś pod koniec lat 60. Bodajże były to "Kalosze szczęścia" (a może "Zaczarowane kalosze"?). Grał jeszcze w tej sztuce nieoceniony Franciszek Szmida". Czytamy dalej - "Na ostatnim tzw balu absolwentów liceum było niewiele ponad 20 par. Takie trudne czasy dla imprez, czy też to kwestia sposobu organizacji? Nie dostałem tym razem zaproszenia, co mnie raczej nie dziwi".A kilka wersetów dalej autor pisze tekst, nad którym każdy z nas pochylić się musiał wówczas i zapewne pochyla teraz - "Wartością największą będzie zawsze dla mnie pamięć ludzi i miejsc. Pejzaże dzieciństwa. Tego nie da się zrelatywizować. Przepuścić przez sito sympatii i antypatii: koteryjnych, politycznych, plotkarskich. Ważne będą wspomnienia. Szkoły, kościoła, sklepów, kiosku "Ruchu" pani Gabrysi, biblioteki, kina w starej remizie, zapachu jabłek w ogrodzie Ireny Szejnowej, turniejów sportowych nad basenem, grzybów, żurku u Edwarda Holego w Romanowie, domowego wina cioci Szklarczykowej, drewutni zwanej "drwalką" u dziadka Antoniego". Trudno w tym miejscu oprzeć się chęci przytoczenia swoich kilkunastu obrazów wspomnieniowych. Na przykład: o zapachach ogórków na działce Krachulcowej i świeżej słomie w zagrodzie Wałaszka podczas zabaw w partyzantkę, o codziennym "dzień dobry" w kierunku Bronisława Bielobradka, o pysznych kromkach chleba ze smalcem od dziadka Leszczyńskiego, o psie "Nero", którego karmiąc odganiałem przed pogryzieniem, o wakacyjnych wyprawach na jagody i grzyby, często z dramatycznym finałem, o turniejach lekkoatletycznych na łąkach, o zimowych zmaganiach na lodzie podczas hokejowych bojów, czy o spotkaniach w świetlicy "Częstochowianki" lub nad basenem, już w późniejszym okresie.
I w tym miejscu, wspomnieniami z przed pół wieku, powrócę na chwilę w okolice ówczesnych zabudowań Blachnickich, Koperniaków, Ratmanów, Wałaszków i Leszczyńskich. Zgodnie z podaną kolejnością umiejscowienia wzdłuż biegu rzeki Kamieniczka nieruchomości te stanowiły dla nas, młodych uczniów podstawówki, teren do zabaw i „bitew partyzanckich”. Zapewne pobudzeni byliśmy interesującą lekturą książkową pod tytułem „Chłopcy z placu broni” z głównym bohaterem Nemeczkiem. A wspomniany teren był ulubionym naszym poligonem do prowadzenia tego rodzaju ćwiczeń – podchodów oraz uderzeń we „wroga” z ukrytego miejsca w konarach drzew za pomocą procy i amunicji kamiennej. A gdy przeciwnik przeprowadzał kontratak, ucieczek dokonywaliśmy znanymi sobie ścieżkami. Te zazwyczaj przebiegały przez stodołę Wałaszka. Pamiętam jeden z dramatyczniejszych wieczorów z tamtych zabaw, kiedy powrót z pola rodziny Wałaszków zastał nas, kilku chłopców, w stodole gospodarza. Hałas z ukrytego miejsca rozgniewał właściciela, który widłami zaczął uderzać w stogi słomy, gdzie postanowiliśmy się ukryć. Na szczęście uszliśmy w porę tylnym wyjściem w stronę rzeki. Zapewne gospodarz nie chciał nam zrobić krzywdy, ale mocno postraszyć, gdyż jego stodoła była za często eksponowanym obiektem „partyzanckich” spotkań. Swoje zabawy przenosiliśmy również na teren podwórka Jana Blachnickiego. Tu graliśmy w palanta. Pole gry usytuowane było na wprost okna domu, w którym wiele tygodni na specjalnie skonstruowanym łóżku przechodził rehabilitację, po wielu operacjach chirurgicznych, nasz kolega Jurek Blachnicki. Lulek, bo tak wołaliśmy wówczas na niego, był wtedy bliżej nas, a my jego. Zdarzyło się nam kilka razy wybić szyby w oknach sąsiadujących domów, ale straty pokrywał tata Lulka, Jan Blachnicki.

W jednym z kwartalników, parę lat temu, przeczytałem stwierdzenie naczelnego redaktora, iż „Kamienica nie miała swojego Lompy”. Było to powiedziane w odniesieniu do ubogich etnograficznych zasobów archiwalnych naszej miejscowości. Nie odkryję niczego nowego, jeśli napiszę, że od ponad dwudziestu lat Kamienica ma swojego Józefa Lompe w osobie Andrzeja Kuśnierczyka. I póki wydawnictwo ukazywać się będzie, nie wierzę w kryzys zainteresowania. Bardziej obawiam się uszczuplania grona znawców tematyki, niźli czytelników. Wprawdzie autorem może być każdy czytelnik, ale nie każdemu forma przybliżania własnego obrazu z przeszłości przychodzi z taką łatwością jak czytanie o własnej historii.
W roku 2001, po śmierci Ireneusza Rybaka - zmarł w Warszawie mając 91 lat - człowieka wyjątkowo zasłużonego dla polskiego społeczeństwa, urodzonego w Kamienicy, Andrzej Kuśnierczyk we wspomnieniach napisał: „Pan Ireneusz zobowiązał mnie do kontynuacji pisma, gdy rozważałem możliwość zaprzestania działalności wydawniczej. To był jego testament”. Odważne było przyznanie się Kuśnierczyka do ujawnienia woli ułana 3-go Pułku Ułanów Śląskich. W trudnym okresie naczelny redaktor z powagą przyjął do wykonania ostatnią wolę zmarłego dotyczącą swojej rodzinnej miejscowości. A przecież to niełatwe zobowiązanie.
Jest dziś powodów bardzo dużo, by udzielać większej pomocy ludziom tworzącym "Korzenie". Ci twórcy mają jeszcze chęć i zapał by prowadzić historyczne badania więzi kulturowych, studiować losy mieszkańców, dzieje podziemia niepodległościowego i współtworzyć genealogie czytelników. Ale na jak długo starczy im wytrwałości i sił? Nie wolno zaprzepaścić ich dorobku i popełniać grzech zaniechania. Historia może nas ocenić surowo, a historia to przyszłe pokolenia, którym przyjdzie żyć w Kamienicy i odnawiać - na przykład - swoje więzi genealogiczne lub poszukiwać pozostałości po historycznych zabytkach.
Kiedy od czasu do czasu odwiedzam Kamienicę, przychodzi mi ochota zajrzeć do domostw, gdzie zamieszkują moi znajomi sprzed paru dziesiątek lat. Jest chęć odwiedzić, pogadać, lecz brakuje odwagi by zapukać i przekroczyć progi ich domów. Jest we mnie jakiś wewnętrzny hamulec, mam obawy przed popełnieniem fopa, niezręczności towarzyskiej. To tkwi w człowieku. I uświadamiam sobie, że w tych domach bywałem wiele dziesiątek lat temu. I tyle tu spraw nabrało innej barwy.
Ale kiedy już jestem w Krakowie, komputer jest tym urządzeniem, które stara się rekompensować moją ciekawość. Zaglądając na "facebooka" i "naszą klasę", często dokonuję wirtualnych odwiedzin mojej rodzinnej miejscowości i co za tym idzie odwiedzam wielu ich mieszkańców.
No i, jak co kwartał, oczekuję na kolejny numer wydawnictwa "Korzenie".



Widziane z Krakowa (1)

20-11-2011
Do napisania niniejszego felietonu skusił mnie szanowny naczelny „Korzeni” Andrzej Kuśnierczyk, a to za sprawą piłki nożnej, tej lokalnej w Kamienicy Polskiej. Ale nie tylko.
Nie odmówiłem, bardzo chętnie podjąłem temat. 
Moje spojrzenie z Krakowa, na moją rodzinną miejscowość jest w wymiarze futbolowego obrazu. O piłce nożnej zdarza mi się pisać często i korzystam nie tylko z wiedzy obserwatora - kibica, ale przede wszystkim klubowego i związkowego działacza, gdyż w tej roli spełniam się na krakowskiej niwie, w ostatnich dwóch dziesięcioleci.
Bardzo cieszy mnie udział piłkarzy LKS Kamienica w elicie wojewódzkiego futbolu, zawsze solidnego poziomem. Obserwuję i interesuję się wynikami klubu sportowego w Kamienicy Polskiej od początku jego powstania, lecz z powodu starości coraz rzadziej odwiedzam moją rodzinną miejscowość i z taką też częstotliwością bywam na meczach LKS Kamienica. W tym roku zaledwie trzykrotnie zaliczyłem obecność na zawodach przy Magazynowej. Staram się bardzo uważnie śledzić poczynania zespołu trenera Minkiny na czwarto ligowych boiskach. Żyjemy teraz w czasach, gdzie mamy łatwą sposobność, dzięki elektronicznym przekazom, być na bieżąco poinformowany o futbolowych rozgrywkach, z prawie każdego zakątka kraju. 

Miałem przyjemność uczestniczyć bezpośrednio przy narodzinach klubowego futbolu w Kamienicy Polskiej w latach siedemdziesiątych, a była opatrzność bardzo łaskawa wówczas dla polskich piłkarzy i kibiców. Ten okres sprzyjał do powstawania futbolowych drużyn i tak też było w mojej rodzinnej wiosce, gdzie wspólnie z rówieśnikami wykorzystaliśmy ten czas jak należy. Założyliśmy piłkarski klub i zgłosiliśmy do rozgrywek. To w tym czasie polska piłka nożna zdobywała przepustkę na „salony” światowych imprez. Tuż przed rejestracją naszego klubu w związkowej organizacji piłkarskiej, byliśmy pod wrażeniem monachijskiej Olimpiady, w trakcie której Polska pod wodzą Kazimierza Górskiego zdobyła złoty medal, był to pierwszy znaczący sukces narodowej reprezentacji w piłce nożnej. Rok później pierwsze mecze ligowe rozpoczęła grywać drużyna klubowa, MKS Kamienica. Równocześnie trwały zwycięskie eliminacje polskiej reprezentacji do mistrzostw świata w RFN i zakończone 17 październiku 1973 roku historycznym remisem 1:1 na Wembley, w meczu z Anglią. 38 lat później, w sierpniu tego roku, miałem przyjemność być na słynnym londyńskim Wembley, stadionie już całkowicie zmodernizowanym, lecz dostojnym, potężnym, z zasobem bardzo bogatej historii.
Kiedy wyjeżdżałem z Kamienicy Polskiej do Krakowa miejscowy MKS zmagał się w rozgrywkach na B-klasowych boiskach. Wówczas, gdybym głośno pomarzył o piłkarskim meczu mojego klubu z jakąś uznaną i zasłużoną marką śląskiej kopanej, na przykład z Szombierkami Bytom, uznano by mnie za wariata. Trzydzieści parę lat później takie marzenie spełniłoby się 2 października bieżącego roku. Właśnie wtedy przyszło LKS Kamienica gościć bytomski zespół w pojedynku o ligowe punkty, zakończony remisem 2:2.

Dzisiejsza rzeczywistość piłkarska, zwłaszcza ta krajowa, w porównaniu z okresem lat siedemdziesiątych, wygląda zupełnie inaczej, bo niby dlaczego miałaby być taka sama lub podobna. Czas zrobił swoje i to jak bardzo, przekonujemy się na co dzień.

Reprezentacja Polski, od wielu lat, próbuje zmniejszać dystans do czołówki światowej, ale dzieli ją jeszcze około sześćdziesiąt pozycji w światowym rankingu. Obecnie jest na polu oznaczonym numerem 64, tuż przed Libią i Islandią, a za Kostaryką i Sierra Leone.
Kłopoty reprezentacji byłyby zapewne większe, gdyby nie bodziec do pracy z okazji Mistrzostw Europy, które rozpoczną się od 8 czerwca 2012 w Polsce i na Ukrainie.
Od paru lat obserwuje się jakiś niesamowity deficyt rodzimych kandydatów do narodowej reprezentacji z orzełkiem na piersi. Być może bierze się to z tego, że na krajowych boiskach biega coraz więcej obcokrajowców, a rodzimych zawodników w czołowych polskich klubach Ekstraklasy, jak na lekarstwo. Często spotykam w składach zespołów trzecio czy czwarto ligowych, a nawet niższych klas, obcokrajowców, a zwłaszcza z Afryki
Posłużę się też przykładem z klubu Wisła Kraków, to jaskrawe negatywne zjawisko dla rozwoju rodzimego futbolu. Wśród szerokiej kadry spotkać można piłkarzy dziesięciu narodowości z trzech kontynentów świata, a język polski na treningach jest drugorzędny, wcale nie obowiązujący. Na szczęście ostatnio coś drgnęło na korzyść lokalnego patriotyzmu. Ktoś skoczył po rozum do głowy.
Import futbolowych obcokrajowców na nasze boiska ma się dobrze, jest po prostu handlem żywym towarem, który wypycha polską młodzież piłkarską na obce tereny, często do klubów mało znaczących.
Martwi mnie taki stan rzeczy. Ale mój niepokój sięga również mojego klubu, LKS Kamienica. Obserwuję w nim sposób na sukces - krótszą drogą do celu, ale gdy go zbilansować jest to przedsięwzięcie zapewne droższe, ale co istotne - niebezpieczne.
Awans do IV ligi jest dużym sukcesem dla klubu z tak małej miejscowości, a mogło to się zdarzyć za sprawą obranej parę lat temu strategii klubu i głównego jej autora, i sponsora w osobie wiceprezesa zarządu. Wcale nie umniejszając pozostałym działaczom, ich wysiłków w obranej polityce klubu, zespół seniorów rósł siłą piłkarskiej „armii zaciężnej”. Piłkarze - wychowankowie innych klubów, którzy za niemałe pieniądze sponsora podjęli trud awansu, teraz starają się utrzymać powyżej strefy spadkowej w tabeli.

Nie zazdroszczę klubowym działaczom LKS Kamienica, gdy pomyślę, że wielu z nich ma świadomość zmartwienia podobnego mojemu, a to jest zawarte w odpowiedzi na pytanie, co stanie się z zespołem seniorów, gdy nie daj Bóg, główny sponsor nagle zaprzestanie finansować pierwszy zespół klubu?
Oby taka opcja nie zdarzyła się w czasie, kiedy klub nie będzie na to przygotowany, a mam wrażenie, że LKS Kamienica nie jest dziś gotowy podołać takiemu wyzwaniu. To już nie byłby spadek do klasy niższej – okręgówki, to byłby upadek – o dwie klasy niżej.

LKS Kamienica ma oddanych działaczy, podziwiam ich wieloletni trud, kilku z nich znam jeszcze z czasów powstawania klubu i myślę, że stać ich, by zmienić strategię. Najlepiej byłoby przygotowywać własną młodzież do gry w zespole seniorów, która w przyszłości może nie wypełnić całkowicie wszystkich pozycji w zespole, ale stanowić może większościową formację, rodzimą. Taka polityka może okazać się bardziej wychowawcza, dająca nie tylko bodziec miejscowej młodzieży trenującej w klubie, ale również bezpieczeństwo ochrony pozycji klubu na poletku śląskiej, czy częstochowskiej piłki nożnej.