25 listopada 2012

Z cyklu "Widziane z Krakowa (5)" dla kwartalnika "Korzenie"


Wiele się wydarzyło na osi Kraków – Kamienica Polska od ostatniego wydania kwartalnika „Korzenie”. Zacznę od mało chwalebnej sprawy dla mieszkańców starej części królewskiego miasta, gdzie turystów i studentów mamy moc. O tych ostatnich głośno zrobiło się w mediach, gdyż narzekań i skarg coraz więcej. Że są hałaśliwi podczas wieczorno-nocnych wizyt w pubach i klubach, a ich krzyki, śpiewy, przeklinania są głośniejsze niźli trąbka hejnalisty z wieży mariackiej. Zapytany w tej sprawie Leszek Mazan, krakowski dziennikarz, publicysta, znawca Szwejka i dziejów Galicji odpowiedział w swoim stylu: powinniśmy apelować do młodych osób, hałasujących przed klubami nocnymi w centrum miasta, aby brali przykład z dobrego wojaka Szwejka. On chwalił się, że jednej nocy odwiedził 28 piwiarni, ale w żadnej nie zamawiał więcej niż trzy piwa i z każdej wyszedł kulturalnie o własnych siłach, nie zakłócając nikomu spokoju.  Mazan wspomina również, że były przypadki protestów z powodu hałasu w dalszej historii miasta Krakowa, jak choćby na przykładzie Bolesława Prusa, który na początku XX wieku przyjechał do Krakowa i napisał: „Przybywszy do Krakowa stanąłem w hotelu nieopodal Rynku i byłbym spał spokojnie, ale jakiś wariat, co godzinę grał z wieży na trąbce”.

W Kamienicy podobnych problemów nie ma, bo też na długości 4 kilometrów, jakie należy przebyć od początku do końca mojej rodzinnej wioski, żadnej knajpki nie uświadczysz, o hejnalistach już nie wspominając. Nie wiem czy dobrze to, czy źle. Za to Kamieniczanie zaczęli brać przykład z krakowskiego podwórka w innej dziedzinie, która ma za zadanie trwale gromadzić i chronić dobra naturalne i kulturalne w formie materialnej i niematerialnej w postaci zachowanych zbiorów. Znakomitym tego przykładem jest Muzeum Regionalne w Kamienicy Polskiej, które otwarto 11 listopada 2012 roku. Fantastyczna sprawa. O tej chwalebnej inicjatywie, zakończonej pełnym sukcesem, warto głośno oznajmiać nie tylko w gminie i powiecie. Już to czynią regionalni dziennikarze i publicyści, których teksty miałem wielką przyjemność czytać. 

W ostatnim felietonie niniejszego cyklu pisałem o potrawie, którą zajadałem się w młodości – ciulimie. I co się okazało, że wcale nie jest to zapomniane jadło wśród mojej rodziny. Kuzynostwo, Henryk i Barbara Leszczyńscy, którym los wyznaczył całkiem odległe od siebie miejsca zamieszkania po opuszczeniu Kamienicy, tę żydowską potrawę mają w swoim domowym menu. 
I w tym miejscu muszę wspomnieć o bardzo miłej niespodziance, jaka spotkała mnie w ostatnią sobotę października. W tym dniu, wspólnie z żoną i starszym wnukiem, miałem zaplanowane spotkanie w Kamienicy, w domu cioci Zofii Leszczyńskiej i jej syna Zbigniewa. Okazją tego rodzinnego posiedzenia było zaproszenie wystosowane przez Henryka i jego żonę - Zosię Leszczyńską. I co pierwsze było na stole? Ciulim.
Ostatnie tego rodzaju rodzinne spotkanie przydarzyło nam się około trzydzieści lat temu i jeśli dobrze pamiętam, to było gdzieś w okolicy Bożego Narodzenia, na początku lat osiemdziesiątych. Więc na tę okoliczność musiało być dużo wspomnień, ale ku mojemu zaskoczeniu, wiele miłych niespodzianek ze strony mojego kuzyna Henryka. Do dziś nie mogę ochłonąć z podziwu. Jedną z nich pozwoliłem sobie przesłać do redakcji „Korzenie” i poprosić o publikację. Jest to fotografia z roku 1954, autorstwa Juliana Cianciary, a na niej najbliższe kuzynostwo. Na początku listopada fotografię puściłem do sieci na portalach internetowych „nasza klasa” i „facebook”. W odpowiedzi, między innymi, otrzymałem krótką korespondencję od Zbigniewa Skwary, niegdyś mieszkańca Kamienicy, później Zawodzia, teraz Gliwic. Zbyszek bardzo dobrze znał osoby uwidocznione na zdjęciu, gdyż nawet miejsce wykonania fotki było w sąsiedztwie ówczesnego mieszkania rodzinnego Zbyszka. A było to w okolicy potężnych starych dębów, drzew już wyciętych, gdzie w typowych zabudowaniach dla folwarcznych obiektów mieszkało kilka rodzin. Pamiętam, że lokatorami tych zabudowań były rodziny Kalinowskich, Najnigrów, Rokosów, Skwarów, Kucharskich oraz mojej prababci Barbary Badory, babci mojego taty, Juliana Wagnera. To do niej mama posyłała nas po żur domowej roboty. W bliskim sąsiedztwie, w domku na wzór dworku, usadowiła się rodzina doktora Wnuka, który również miał tam prywatny gabinet lekarski. W późniejszych latach, gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych, opisane tutaj miejsca i budowle zagospodarowane zostały przez Kółko Rolnicze, a następnie Firmę Bonex.

Ze wspomnianej korespondencji o rok starszego Zbyszka Skwary dowiedziałem się ciekawej i frapującej historii z jego młodości.
- Któregoś zimowego dnia topiłem się w lodowatej wodzie rzeki Kamieniczka, za opustą, tego się nie zapomina – wspomina Zbyszek.
I przytaczam fragment korespondencji, w której Zbyszek Skwara podkreśla, że swoje życie zawdzięcza swoim rówieśnikom wspólnych młodzieńczych zabaw.
- To właśnie Ona, Zosia Tatarek, z zimną krwią podała mi dłoń. Pod nią zaczął pękać lód. Mundek Hada się wystraszył i chciał uciekać. Nie dziwię się jednak. Zosia krzyknęła na niego, wrócił. W związku z tym, że i pod nim zaczął się łamać lód, podał Zosi kij i zaczęli mnie ciągnąć. Nurt nie pozwalał, bo nogi wciągało mi pod lód. Sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Przyszło mi na myśl, by podciągnąć kolana, aż po szyję i zahaczyć nimi o lód. Nie wiem jak to się stało, ale oni w tym czasie mocno szarpnęli w swoją stronę i ja jak foka znalazłem się na lodzie. To był chyba cud. Taki mokry wróciłem do domu. Było zimno, a ja bałem się wejść do mieszkania. Wszedłem do takiej komórki, tam znalazła mnie mama. Byłem mokry, zapłakany..., ale dzięki Zosi i Mundkowi żyję – wspomina Zbigniew Skwara.
Młodym mieszkańcom Kamienicy Polskiej należy się tu wyjaśnienie, gdyż rzeczywista wielkość rzeki Kamieniczki obecnie, nijak się ma do tego sprzed ponad pół wieku. Było wiele miejsc i głębin wówczas, że bardzo łatwo było o tragedię, a te zdarzały się wcale nie tak rzadko.

Listopad, to taki miesiąc zadumy i jakiegoś oczekiwania. Ale nim się dla mnie zakończy, w ostatni wtorek miesiąca odwiedzam ponownie Kamienicę, aby przyjąć zaproszenie do muzeum na spotkanie Klubu Kamieniczan.