Wiele
się wydarzyło na osi Kraków – Kamienica Polska od ostatniego wydania
kwartalnika „Korzenie”. Zacznę od mało chwalebnej sprawy dla mieszkańców starej
części królewskiego miasta, gdzie turystów i studentów mamy moc. O tych
ostatnich głośno zrobiło się w mediach, gdyż narzekań i skarg coraz więcej. Że
są hałaśliwi podczas wieczorno-nocnych wizyt w pubach i klubach, a ich krzyki,
śpiewy, przeklinania są głośniejsze niźli trąbka hejnalisty z wieży mariackiej.
Zapytany w tej sprawie Leszek Mazan, krakowski dziennikarz, publicysta, znawca
Szwejka i dziejów Galicji odpowiedział w swoim stylu: powinniśmy apelować do
młodych osób, hałasujących przed klubami nocnymi w centrum miasta, aby brali
przykład z dobrego wojaka Szwejka. On chwalił się, że jednej nocy odwiedził 28
piwiarni, ale w żadnej nie zamawiał więcej niż trzy piwa i z każdej wyszedł
kulturalnie o własnych siłach, nie zakłócając nikomu spokoju. Mazan wspomina również, że były przypadki
protestów z powodu hałasu w dalszej historii miasta Krakowa, jak choćby na
przykładzie Bolesława Prusa, który na początku XX wieku przyjechał do Krakowa i
napisał: „Przybywszy do Krakowa stanąłem w hotelu nieopodal Rynku i byłbym spał
spokojnie, ale jakiś wariat, co godzinę grał z wieży na trąbce”.
W
Kamienicy podobnych problemów nie ma, bo też na długości 4 kilometrów, jakie należy przebyć od początku do końca mojej rodzinnej wioski, żadnej knajpki nie uświadczysz, o hejnalistach
już nie wspominając. Nie wiem czy dobrze to, czy źle. Za to Kamieniczanie zaczęli brać przykład z krakowskiego podwórka w innej dziedzinie, która ma
za zadanie trwale gromadzić i chronić dobra naturalne i kulturalne w formie
materialnej i niematerialnej w postaci zachowanych zbiorów. Znakomitym tego
przykładem jest Muzeum Regionalne w Kamienicy Polskiej, które otwarto 11 listopada
2012 roku. Fantastyczna sprawa. O tej chwalebnej inicjatywie, zakończonej
pełnym sukcesem, warto głośno oznajmiać nie tylko w gminie i powiecie. Już to
czynią regionalni dziennikarze i publicyści, których teksty miałem wielką
przyjemność czytać.
W
ostatnim felietonie niniejszego cyklu pisałem o potrawie, którą zajadałem się w
młodości – ciulimie. I co się okazało, że wcale nie jest to zapomniane jadło wśród
mojej rodziny. Kuzynostwo, Henryk i Barbara Leszczyńscy,
którym los wyznaczył całkiem odległe od siebie miejsca zamieszkania po opuszczeniu Kamienicy, tę żydowską potrawę mają w swoim domowym
menu.
I w tym miejscu muszę wspomnieć o bardzo miłej niespodziance, jaka spotkała mnie w ostatnią sobotę
października. W tym dniu, wspólnie z żoną i starszym wnukiem, miałem
zaplanowane spotkanie w Kamienicy, w domu cioci Zofii Leszczyńskiej i jej syna
Zbigniewa. Okazją tego rodzinnego posiedzenia było zaproszenie wystosowane
przez Henryka i jego żonę - Zosię Leszczyńską. I co pierwsze było na stole? Ciulim.
Ostatnie
tego rodzaju rodzinne spotkanie przydarzyło nam się około trzydzieści lat temu
i jeśli dobrze pamiętam, to było gdzieś w okolicy Bożego Narodzenia, na
początku lat osiemdziesiątych. Więc na tę okoliczność musiało być dużo wspomnień, ale ku mojemu zaskoczeniu, wiele miłych
niespodzianek ze strony mojego kuzyna Henryka. Do
dziś nie mogę ochłonąć z podziwu. Jedną z nich pozwoliłem sobie przesłać
do redakcji „Korzenie” i poprosić o publikację. Jest to fotografia z roku 1954,
autorstwa Juliana Cianciary, a na niej najbliższe kuzynostwo. Na początku listopada fotografię puściłem do sieci na portalach
internetowych „nasza klasa” i „facebook”. W odpowiedzi, między innymi,
otrzymałem krótką korespondencję od Zbigniewa Skwary, niegdyś mieszkańca
Kamienicy, później Zawodzia, teraz Gliwic. Zbyszek bardzo dobrze znał osoby
uwidocznione na zdjęciu, gdyż nawet miejsce wykonania fotki było w sąsiedztwie
ówczesnego mieszkania rodzinnego Zbyszka. A było to w okolicy potężnych starych
dębów, drzew już wyciętych, gdzie w typowych zabudowaniach dla folwarcznych obiektów mieszkało kilka rodzin. Pamiętam, że lokatorami tych zabudowań były rodziny Kalinowskich,
Najnigrów, Rokosów, Skwarów, Kucharskich oraz mojej prababci Barbary
Badory, babci mojego taty, Juliana Wagnera. To do niej mama posyłała nas po żur domowej roboty. W bliskim sąsiedztwie, w domku
na wzór dworku, usadowiła się rodzina doktora Wnuka, który również miał tam prywatny
gabinet lekarski. W późniejszych latach, gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych,
opisane tutaj miejsca i budowle zagospodarowane zostały przez Kółko Rolnicze, a następnie Firmę Bonex.
Ze
wspomnianej korespondencji o rok starszego Zbyszka Skwary dowiedziałem się
ciekawej i frapującej historii z jego młodości.
- Któregoś
zimowego dnia topiłem się w lodowatej wodzie
rzeki Kamieniczka, za opustą, tego się nie zapomina – wspomina Zbyszek.
I przytaczam
fragment korespondencji, w której Zbyszek Skwara podkreśla, że swoje
życie zawdzięcza swoim rówieśnikom wspólnych młodzieńczych zabaw.
- To właśnie Ona, Zosia Tatarek, z zimną
krwią podała mi dłoń. Pod nią zaczął pękać lód. Mundek Hada się wystraszył i
chciał uciekać. Nie dziwię się jednak. Zosia krzyknęła na niego, wrócił. W
związku z tym, że i pod nim zaczął się łamać lód, podał Zosi kij i zaczęli mnie
ciągnąć. Nurt nie pozwalał, bo nogi wciągało mi pod lód. Sytuacja była nie do
pozazdroszczenia. Przyszło mi na myśl, by podciągnąć kolana, aż po szyję i
zahaczyć nimi o lód. Nie wiem jak to się stało, ale oni w tym czasie mocno
szarpnęli w swoją stronę i ja jak foka znalazłem się na lodzie. To był chyba cud.
Taki mokry wróciłem do domu. Było zimno, a ja bałem się wejść do mieszkania. Wszedłem
do takiej komórki, tam znalazła mnie mama. Byłem mokry, zapłakany..., ale
dzięki Zosi i Mundkowi żyję – wspomina Zbigniew Skwara.
Młodym mieszkańcom Kamienicy Polskiej należy się tu wyjaśnienie, gdyż rzeczywista wielkość rzeki Kamieniczki obecnie, nijak się ma do tego sprzed ponad pół wieku. Było wiele miejsc i głębin wówczas, że bardzo łatwo było o tragedię, a te zdarzały się wcale nie tak rzadko.
Listopad, to taki miesiąc zadumy i jakiegoś oczekiwania. Ale nim się dla mnie zakończy, w ostatni wtorek miesiąca odwiedzam ponownie Kamienicę, aby przyjąć zaproszenie do muzeum na spotkanie Klubu Kamieniczan.