23 marca 2013

Z cyklu Widziane z Krakowa (6) dla kwartalnika "Korzenie"

Rok 2013, z archiwalnej fotografii są wśród nas
Zofia Leszczyńska (97) i Helena Kowacz (94)

Gdy piszę niniejszy tekst, do Świąt Wielkanocnych pozostał tydzień. Za oknem mojego krakowskiego domku zimowo, a śnieg i mróz nie przypominają kalendarzowej wiosny. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, podobne anomalia pogodowe miały miejsce w przeszłości. Nawet w maju opady śniegu pamiętam. Nie mogę jednak przypomnieć sobie obecności śniegu w poniedziałek wielkanocny, w tak zwany śmigus dyngus, bo deszczu z góry i wody ze studni, i kranów bywało aż nadto. 
Przynajmniej pół wieku temu, drugi dzień Świąt Wielkanocnych był najbardziej oczekiwany przez młodych chłopców z Kamienicy Polskiej, poprzedzony wielodniowymi przygotowaniami. 


Zaczynało się od produkcji witek wierzbowych zwanych winowaczkami. Pamiętam, że najlepsze do tego celu były młode wierzby rosnące na mokrych terenach, w pobliżu ulicy Magazynowej, za domostwami  moich kuzynów, Czesława i Bogdana Wnuków. Zrywało się cienkie gałązki i po uporządkowaniu, pleciono na mokro specjalnymi węzłami krzyżowymi. Powstawała winowaczka o długości 50-70 cm, o przekroju kwadratu około 3 cm. Nazwa tegoż „narzędzia pokuty” w rękach młodych mężczyzn pochodzi, jak się wydaje, od karcenia za winy miejscowych dziewczyn. Zależnie od regionu, bicie witkami interpretowano również, jako „suszenie” konieczne po wcześniejszym oblaniu wodą. Tak zwany dyngus, słowo od niemieckiego „dingen”, oznacza „wykupywać się”, zaś dyngus po słowiańsku nazywał się „włóczebny”, czyli zwyczaj składania wizyt u znajomych i rodziny, połączonych z poczęstunkiem. Śmigus był odrębnym zwyczajem, polegającym na laniu wodą i biciu wspomnianymi witkami. Z czasem śmigus z dyngusem zlał się we wspólną tradycję, nie do końca utrzymaną do dziś. W Kamienicy jedno i drugie miało miejsce w mojej młodości, odwiedzano domostwa i po wcześniejszym zlaniu wodą kobiet, młode panny bito winowaczkami, by odpokutowały za winy i szybko wydały się za mąż. Po laniu i biciu zasiadano za stołem świątecznym zastawionym wędlinami, jajkami, ciastem i wódeczką. Zwłaszcza tej ostatniej nie mogło zabraknąć. Odwiedzaliśmy wiele domów, jednak zawsze pozostawał niedosyt, przynajmniej u mnie, w postaci nieodwiedzonych w porę adresów. Z jakich przyczyn? Nie odważę się wspomnieć. 
Czynność oblewania zdecydowanie była ważniejsza dla młodych dziewcząt, bowiem ta panna, której nie oblano bądź nie wychłostano, czuła się obrażona i zaniepokojona, gdyż oznaczało to nic innego, jak brak zainteresowania ze strony miejscowych kawalerów i perspektywę staropanieństwa. Zdarzyło się nie odwiedzić którąś z dziewczyn w sąsiedztwie. Jednak, gdy mnie pamięć nie myli, to staropanieńskich koleżanek w moim otoczeniu nie było i nie ma, co może tylko dobrze świadczyć o odpowiedzialności ówczesnych kawalerów z rodzinnej miejscowości.

Wspomnienia wspomnieniami, trzeba żyć tu i teraz, i przyzwyczajać się do nowych zwyczajów. Zamiast winowaczki czy wody w wiaderku, dziś wystarczy zaopatrzyć się we flakonik z perfumami, by wyruszyć do znajomych w Kamienicy Polskiej na poniedziałkowy dyngus. No cóż, można i tak, ale można świętować zgodnie z inną starą tradycją, jak ma to miejsce w niektórych częściach Krakowa.  
Tu, gdzie mieszkam od trzydziestu ośmiu lat, w drugi dzień Świąt Wielkanocnych odpust Emaus ma największe wzięcie wśród mieszkańców i turystów. Odbywa się na krakowskim Salwatorze, przy klasztorze sióstr Norbertanek i kościele pw. Najświętszego Salwatora. Nazwa wzięła się od miasta Emaus, do którego Chrystus udał się po swoim zmartwychwstaniu.
A tuż po świętach, we wtorek,  festyn pod kościółkiem św. Benedykta i kopcem Krakusa. Polski zwyczaj wielkanocny nazywany Świętem Rękawki, którego obchody sięgają korzeniami czasów przedchrześcijańskich, nawiązujących do pogańskich obrzędów związanych z zaduszkami wiosennymi, przypadającymi na okres przesilenia wiosennego. Rękawka związana jest także z legendą o kopcu Kraka, usypanym po śmierci króla. Ziemię, z której powstał kopiec, noszono w rękawach - stąd nazwa święta.

Z Krakowa do Kamienicy Polskiej niewiele ponad sto kilometrów, półtorej godziny jazdy samochodem, bez narażania się przydrożnym radarom. Dawniej wydawała się być to podróż daleka, a teraz wiele miejsc w kraju i na świecie jest nam bliższa , nie koniecznie dzięki komunikacji kołowej. Wspominałem, w którymś numerze kwartalnika „Korzenie”, że „sieć internetowa pozwoliła mi na przybliżenie się do wielu ludzi, których pewnie nie spotkałbym w innych okolicznościach, mogłem odnowić znajomości, nie rzadko sprzed kilku dziesiątek lat. Korzystając z komputera i internetu czytam, i piszę więcej, niż dotychczas. Poznaję, dowiaduję się i zwiedzam”. Dziś, na społecznościowym portalu internetowym facebook, mam możliwość przeglądania sporej ilości fotografii z dziejów Kamienicy Polskiej. Zapewne większość z nich dzięki niedawno powstałemu Muzeum Regionalnemu. Ostatnio, przeglądając bogatą kolekcję zdjęć z historii Ochotniczej Straży Pożarnej, mogłem przyglądnąć się twarzom osób, których znałem z czasów szkoły podstawowej i mojego zamieszkiwania w rodzinnej miejscowości. Na jednej z fotografii rozpoznałem siebie, zdjęcie pochodziło z okresu, gdy uczestniczyłem na lekcje nauki gry na klarnecie w orkiestrze strażackiej, a próby odbywały się w starej remizie strażackiej. Długo tam nie pograłem, talentu muzycznego miałem zbyt mało, no i zapału zabrakło. Jako młody chłopiec dobrze zapamiętałem ówczesnego naczelnika OSP, pana Mariana Szczęsnego. W mundurze galowym i wydawanym komendom swoim podwładnym, był jak generał na czele brygady, która za chwilę wyruszy na wojenny bój. Te i podobne osoby imponowały mi i wielu moim rówieśnikom, w latach pięćdziesiątych i nieco późniejszych. Wprawdzie nigdy nie wstąpiłem w młodzieżowe zastępy OSP, ale spore grono kolegów przez wiele lat tworzyło szeregi „wojowników” w mundurach strażackich.
Wspominając naczelnika Szczęsnego, mam przed oczami jego córkę, moją koleżankę, Małgorzatę. Piękna dziewczyna, podobała się wielu moim kolegom, mnie również. Kumpelka i wierna towarzyszka spotkań nad basenem. Zawsze uśmiechnięta i radosna. Dziś mieszka w Sosnowcu. Spotkałem ją w zeszłym roku przy okazji wizyty w Kamienicy, uśmiech ten sam, tylko szkoda, że czasu zabrakło na dłuższą rozmowę.

W wielu miejscach kraju mieszkają znajomi z lat młodzieńczych, urodzeni w Kamienicy. Zastanawiałem się, czy możliwe byłoby kiedykolwiek zorganizowanie spotkania tegoż grona osób, w jednym miejscu. Gromady znajomych, którzy przez wiele lat w przeszłości kolegowali się na wspólnej ulicy, spotykali nad tym samym basenem, uczestniczyli w potańcówkach, brali udział we wspólnych prywatkach, pobierali nauki w tej samej szkole podstawowej. Odpowiedzi nie znam, ale kto wie, może urodzi się jakiś wspaniały pomysł i specjalna okazja, aby wspomniane towarzystwo spotkało się jeszcze raz w jednym miejscu, aby powspominać i nacieszyć się takim spotkaniem.

Polska pisarka i aktorka, Stefania Grodzieńska, która urodziła się w Łodzi, a największą część życia spędziła w Warszawie, mawiała kiedyś, że najpiękniejszym budynkiem w Krakowie jest Dworzec Główny, bo stamtąd odchodzą pociągi do Łodzi i Warszawy. 

W podobnym tonie podpowiem sobie i moim koleżankom, i kolegom, że najpiękniejsze drogi w miejscach zamieszkania są te, które prowadzą do Kamienicy Polskiej, miejscu urodzenia.