11 lutego 2012

Widziane z Krakowa (2) dla wydawnictwa "Korzenie"


W obecnym świecie zaawansowanych technologii elektronicznej, powszechnie dostępnych, telefonia komórkowa i internet stały się najbardziej popularnymi wynalazkami ostatnich lat. A sieć internetowa stosunkowo niedawno stworzyła niewyobrażalne możliwości. W internecie możemy znaleźć dla siebie swoje miejsce. Dzięki tego rodzaju komunikacji łatwiej, szybciej i częściej spotkamy się z rodziną, sympatią, kolegą czy pryncypałem z pracy.
Portale internetowe takie jak „nasza klasa”, „facebook”, „twitter” czy „gadu gadu” żyją teraźniejszością, ale wiele miejsca jest tam na przeszłość i historię. Już coraz częściej wzajemne wizyty w rodzinnych domach zamieniamy na wirtualne spotkania za pośrednictwem komputerów w sieci. Tu odnajdujemy się, poznajemy lub odnawiamy stare znajomości. Wygodniej jest nam podtrzymywać więzi rodzinne przy pomocy sieci internetowej.


Jak się ma wobec tych przemian dziedziczenie tradycji kulturowych środowiska, z którego pochodzimy? Trudno obecnie na jednoznaczną odpowiedź i ocenę. Z własnych obserwacji mogę stwierdzić, że sieć internetowa pozwoliła mi na przybliżenie się do wielu ludzi, których pewnie nie spotkałbym w innych okolicznościach, mogłem odnowić znajomości, nie rzadko sprzed kilku dziesiątek lat. Korzystając z komputera i internetu czytam i piszę więcej, niż dotychczas. Poznaję, dowiaduję i zwiedzam. Realizuję podróż turystyczną z wirtualnym obieżyświatem, zaglądającego w najdalsze zakątki na ziemi, które nie dane byłoby mi widzieć i poznać na żywo. Fascynuje mnie pisane słowo w blogowym wydaniu ludzi mi nie znanych, ale niezmiernie ciekawych. Przez internet ukazuję również innym swój malutki świat, ale z zachowaniem niezbędnej prywatności rodzinnej.
Na pewno sieć internetowa jeszcze bardziej przybliżyła mnie do rodzinnego miejsca, które opuściłem w młodym wieku, przed blisko lat czterdzieści – Kamienicy Polskiej. W wirtualnym świecie mam większą możliwość poznać młodszych od siebie ludzi, dla których ciekawość historii rodzinnej wioski została zaszczepiana przez rodziców, dziadków, ale też za sprawą kwartalnika „Korzenie”, wydawnictwa zapoczątkowanego w 1990 roku. Internetowa społeczność Kamienicy publikuje swoje stare i nowe fotografie, ponawia publikacje, które już ujrzały światło dzienne we wcześniejszych wydawnictwach kwartalnika i komentuje, ożywiając często nieme obrazy historii.
Najważniejsze, abyśmy nie wstydzili się swojego lokalnego patriotyzmu. Mamy wzorce. „Korzenie” są wspaniałym przykładem, jak należy kultywować pamięć o ludziach, zdarzeniach, lecz również z troską o lokalne tradycje i zabytki redaktorzy zadają publiczne pytania. Z historycznych już kwartalników przytoczę kilka przykładów. W 1996 roku, przy okazji wspomnień o kultywowanych tradycjach teatralnych przed i po wojnie, w numerze VI(17) czytamy - "znajdzie się ktoś, kto wskrzesi w Kamienicy teatr?" lub zapis niczym wołanie, że "najwyższy czas, by tzw dom Bielobradków, jako fenomen architektury, został umieszczony w rejestrze zabytków, na jaką zasługuje" . Dwa lata później, w 1998 roku, zwracano się o zastanowienie, czy nie przydałaby się monografia zakładu produkcyjnego, powstałego w 1900 roku, nazywanego "Częstochowianką", tak bardzo związanego z dziejami naszej miejscowości.
W numerze 2 z roku 2000, w artykule pod tytułem "Ścieżki pamięci" autorstwa Andrzeja Kuśnierczyka, możemy odczytać troskę o pamięć tradycji kulturowych rodzinnej miejscowości, ale i obawy o przyszłość, a nawet pewien żal - " Zastanawiam się czasem, w którym roku po raz ostatni przemknął korowód przebierańców. W 1958? W 1962? Podobnie było z przedstawieniami teatralnymi. Jedno z ostatnich w starej sali odbyło się gdzieś pod koniec lat 60. Bodajże były to "Kalosze szczęścia" (a może "Zaczarowane kalosze"?). Grał jeszcze w tej sztuce nieoceniony Franciszek Szmida". Czytamy dalej - "Na ostatnim tzw balu absolwentów liceum było niewiele ponad 20 par. Takie trudne czasy dla imprez, czy też to kwestia sposobu organizacji? Nie dostałem tym razem zaproszenia, co mnie raczej nie dziwi". A kilka wersetów dalej autor pisze tekst, nad którym każdy z nas pochylić się musiał wówczas i zapewne pochyla teraz - "Wartością największą będzie zawsze dla mnie pamięć ludzi i miejsc. Pejzaże dzieciństwa. Tego nie da się zrelatywizować. Przepuścić przez sito sympatii i antypatii: koteryjnych, politycznych, plotkarskich. Ważne będą wspomnienia. Szkoły, kościoła, sklepów, kiosku "Ruchu" pani Gabrysi, biblioteki, kina w starej remizie, zapachu jabłek w ogrodzie Ireny Szejnowej, turniejów sportowych nad basenem, grzybów, żurku u Edwarda Holego w Romanowie, domowego wina cioci Szklarczykowej, drewutni zwanej "drwalką" u dziadka Antoniego". Trudno w tym miejscu oprzeć się chęci przytoczenia swoich kilkunastu obrazów wspomnieniowych. Na przykład: o zapachach ogórków na działce Krachulcowej i świeżej słomie w zagrodzie Wałaszka podczas zabaw w partyzantkę, o codziennym "dzień dobry" w kierunku Bronisława Bielobradka, o pysznych kromkach chleba ze smalcem od dziadka Leszczyńskiego, o psie "Nero", którego karmiąc odganiałem przed pogryzieniem, o wakacyjnych wyprawach na jagody i grzyby, często z dramatycznym finałem, o turniejach lekkoatletycznych na łąkach, o zimowych zmaganiach na lodzie podczas hokejowych bojów, czy o spotkaniach w świetlicy "Częstochowianki" lub nad basenem, już w późniejszym okresie.

I w tym miejscu, wspomnieniami z przed pół wieku, powrócę na chwilę w okolice ówczesnych zabudowań Blachnickich, Koperniaków, Ratmanów, Wałaszków i Leszczyńskich. Zgodnie z podaną kolejnością umiejscowienia wzdłuż biegu rzeki Kamieniczka nieruchomości te stanowiły dla nas, młodych uczniów podstawówki, teren do zabaw i „bitew partyzanckich”. Zapewne pobudzeni byliśmy interesującą lekturą książkową pod tytułem „Chłopcy z placu broni” z głównym bohaterem Nemeczkiem. A wspomniany teren był ulubionym naszym poligonem do prowadzenia tego rodzaju ćwiczeń – podchodów oraz uderzeń we „wroga” z ukrytego miejsca w konarach drzew za pomocą procy i amunicji kamiennej. A gdy przeciwnik przeprowadzał kontratak, ucieczek dokonywaliśmy znanymi sobie ścieżkami. Te zazwyczaj przebiegały przez stodołę Wałaszka. Pamiętam jeden z dramatyczniejszych wieczorów z tamtych zabaw, kiedy powrót z pola rodziny Wałaszków zastał nas, kilku chłopców, w stodole gospodarza. Hałas z ukrytego miejsca rozgniewał właściciela, który widłami zaczął uderzać w stogi słomy, gdzie postanowiliśmy się ukryć. Na szczęście uszliśmy w porę tylnym wyjściem w stronę rzeki. Zapewne gospodarz nie chciał nam zrobić krzywdy, ale mocno postraszyć, gdyż jego stodoła była za często eksponowanym obiektem „partyzanckich” spotkań. Swoje zabawy przenosiliśmy również na teren podwórka Jana Blachnickiego. Tu graliśmy w palanta. Pole gry usytuowane było na wprost okna domu, w którym wiele tygodni na specjalnie skonstruowanym łóżku przechodził rehabilitację, po wielu operacjach chirurgicznych, nasz kolega Jurek Blachnicki. Lulek, bo tak wołaliśmy wówczas na niego, był wtedy bliżej nas, a my jego. Zdarzyło się nam kilka razy wybić szyby w oknach sąsiadujących domów, ale straty pokrywał tata Lulka, Jan Blachnicki.

W jednym z kwartalników, parę lat temu, przeczytałem stwierdzenie naczelnego redaktora, iż „Kamienica nie miała swojego Lompy”. Było to powiedziane w odniesieniu do ubogich etnograficznych zasobów archiwalnych naszej miejscowości. Nie odkryję niczego nowego, jeśli napiszę, że od ponad dwudziestu lat Kamienica ma swojego Józefa Lompe w osobie Andrzeja Kuśnierczyka. I póki wydawnictwo ukazywać się będzie, nie wierzę w kryzys zainteresowania. Bardziej obawiam się uszczuplania grona znawców tematyki, niźli czytelników. Wprawdzie autorem może być każdy czytelnik, ale nie każdemu forma przybliżania własnego obrazu z przeszłości przychodzi z taką łatwością jak czytanie o własnej historii.
W roku 2001, po śmierci Ireneusza Rybaka - zmarł w Warszawie mając 91 lat - człowieka wyjątkowo zasłużonego dla polskiego społeczeństwa, urodzonego w Kamienicy, Andrzej Kuśnierczyk we wspomnieniach napisał: „Pan Ireneusz zobowiązał mnie do kontynuacji pisma, gdy rozważałem możliwość zaprzestania działalności wydawniczej. To był jego testament”. Odważne było przyznanie się Kuśnierczyka do ujawnienia woli ułana 3-go Pułku Ułanów Śląskich. W trudnym okresie naczelny redaktor z powagą przyjął do wykonania ostatnią wolę zmarłego dotyczącą swojej rodzinnej miejscowości. A przecież to niełatwe zobowiązanie.
Jest dziś powodów bardzo dużo, by udzielać większej pomocy ludziom tworzącym "Korzenie". Ci twórcy mają jeszcze chęć i zapał by prowadzić historyczne badania więzi kulturowych, studiować losy mieszkańców, dzieje podziemia niepodległościowego i współtworzyć genealogie czytelników. Ale na jak długo starczy im wytrwałości i sił? Nie wolno zaprzepaścić ich dorobku i popełniać grzech zaniechania. Historia może nas ocenić surowo, a historia to przyszłe pokolenia, którym przyjdzie żyć w Kamienicy i odnawiać - na przykład - swoje więzi genealogiczne lub poszukiwać pozostałości po historycznych zabytkach.
Kiedy od czasu do czasu odwiedzam Kamienicę, przychodzi mi ochota zajrzeć do domostw, gdzie zamieszkują moi znajomi sprzed paru dziesiątek lat. Jest chęć odwiedzić, pogadać, lecz brakuje odwagi by zapukać i przekroczyć progi ich domów. Jest we mnie jakiś wewnętrzny hamulec, mam obawy przed popełnieniem fopa, niezręczności towarzyskiej. To tkwi w człowieku. I uświadamiam sobie, że w tych domach bywałem wiele dziesiątek lat temu. I tyle tu spraw nabrało innej barwy.
Ale kiedy już jestem w Krakowie, komputer jest tym urządzeniem, które stara się rekompensować moją ciekawość. Zaglądając na "facebooka" i "naszą klasę", często dokonuję wirtualnych odwiedzin mojej rodzinnej miejscowości i co za tym idzie odwiedzam wielu ich mieszkańców.
No i, jak co kwartał, oczekuję na kolejny numer wydawnictwa "Korzenie".