W obecnym świecie zaawansowanych technologii
elektronicznej, powszechnie dostępnych, telefonia komórkowa i internet stały
się najbardziej popularnymi wynalazkami ostatnich lat. A sieć internetowa
stosunkowo niedawno stworzyła niewyobrażalne możliwości. W internecie możemy
znaleźć dla siebie swoje miejsce. Dzięki tego rodzaju komunikacji łatwiej,
szybciej i częściej spotkamy się z rodziną, sympatią, kolegą czy pryncypałem z
pracy.
Portale internetowe takie jak „nasza klasa”,
„facebook”, „twitter” czy „gadu gadu” żyją teraźniejszością, ale wiele miejsca
jest tam na przeszłość i historię. Już coraz częściej wzajemne wizyty w
rodzinnych domach zamieniamy na wirtualne spotkania za pośrednictwem komputerów
w sieci. Tu odnajdujemy się, poznajemy lub odnawiamy stare znajomości.
Wygodniej jest nam podtrzymywać więzi rodzinne przy pomocy sieci internetowej.
Jak się ma wobec tych przemian dziedziczenie tradycji
kulturowych środowiska, z którego pochodzimy? Trudno obecnie na jednoznaczną
odpowiedź i ocenę. Z własnych obserwacji mogę stwierdzić, że sieć internetowa
pozwoliła mi na przybliżenie się do wielu ludzi, których pewnie nie spotkałbym
w innych okolicznościach, mogłem odnowić znajomości, nie rzadko sprzed kilku
dziesiątek lat. Korzystając z komputera i internetu czytam i piszę więcej, niż
dotychczas. Poznaję, dowiaduję i zwiedzam. Realizuję podróż turystyczną z
wirtualnym obieżyświatem, zaglądającego w najdalsze zakątki na ziemi, które nie
dane byłoby mi widzieć i poznać na żywo. Fascynuje mnie pisane słowo w blogowym
wydaniu ludzi mi nie znanych, ale niezmiernie ciekawych. Przez internet ukazuję
również innym swój malutki świat, ale z zachowaniem niezbędnej prywatności
rodzinnej.
Na pewno sieć internetowa jeszcze bardziej przybliżyła
mnie do rodzinnego miejsca, które opuściłem w młodym wieku, przed blisko lat
czterdzieści – Kamienicy Polskiej. W wirtualnym świecie mam większą możliwość
poznać młodszych od siebie ludzi, dla których ciekawość historii rodzinnej
wioski została zaszczepiana przez rodziców, dziadków, ale też za sprawą
kwartalnika „Korzenie”, wydawnictwa zapoczątkowanego w 1990 roku. Internetowa
społeczność Kamienicy publikuje swoje stare i nowe fotografie, ponawia
publikacje, które już ujrzały światło dzienne we wcześniejszych wydawnictwach
kwartalnika i komentuje, ożywiając często nieme obrazy historii.
Najważniejsze, abyśmy nie wstydzili się swojego lokalnego patriotyzmu. Mamy wzorce. „Korzenie” są wspaniałym przykładem, jak należy kultywować pamięć o ludziach, zdarzeniach, lecz również z troską o lokalne tradycje i zabytki redaktorzy zadają publiczne pytania. Z historycznych już kwartalników przytoczę kilka przykładów. W 1996 roku, przy okazji wspomnień o kultywowanych tradycjach teatralnych przed i po wojnie, w numerze VI(17) czytamy - "znajdzie się ktoś, kto wskrzesi w Kamienicy teatr?" lub zapis niczym wołanie, że "najwyższy czas, by tzw dom Bielobradków, jako fenomen architektury, został umieszczony w rejestrze zabytków, na jaką zasługuje" . Dwa lata później, w 1998 roku, zwracano się o zastanowienie, czy nie przydałaby się monografia zakładu produkcyjnego, powstałego w 1900 roku, nazywanego "Częstochowianką", tak bardzo związanego z dziejami naszej miejscowości.
Najważniejsze, abyśmy nie wstydzili się swojego lokalnego patriotyzmu. Mamy wzorce. „Korzenie” są wspaniałym przykładem, jak należy kultywować pamięć o ludziach, zdarzeniach, lecz również z troską o lokalne tradycje i zabytki redaktorzy zadają publiczne pytania. Z historycznych już kwartalników przytoczę kilka przykładów. W 1996 roku, przy okazji wspomnień o kultywowanych tradycjach teatralnych przed i po wojnie, w numerze VI(17) czytamy - "znajdzie się ktoś, kto wskrzesi w Kamienicy teatr?" lub zapis niczym wołanie, że "najwyższy czas, by tzw dom Bielobradków, jako fenomen architektury, został umieszczony w rejestrze zabytków, na jaką zasługuje" . Dwa lata później, w 1998 roku, zwracano się o zastanowienie, czy nie przydałaby się monografia zakładu produkcyjnego, powstałego w 1900 roku, nazywanego "Częstochowianką", tak bardzo związanego z dziejami naszej miejscowości.
W numerze 2 z roku 2000, w artykule pod tytułem
"Ścieżki pamięci" autorstwa Andrzeja Kuśnierczyka, możemy odczytać
troskę o pamięć tradycji kulturowych rodzinnej miejscowości, ale i obawy o
przyszłość, a nawet pewien żal - " Zastanawiam się czasem, w którym
roku po raz ostatni przemknął korowód przebierańców. W 1958? W 1962? Podobnie
było z przedstawieniami teatralnymi. Jedno z ostatnich w starej sali odbyło się
gdzieś pod koniec lat 60. Bodajże były to "Kalosze szczęścia" (a może
"Zaczarowane kalosze"?). Grał jeszcze w tej sztuce nieoceniony
Franciszek Szmida". Czytamy dalej - "Na ostatnim tzw balu
absolwentów liceum było niewiele ponad 20 par. Takie trudne czasy dla imprez,
czy też to kwestia sposobu organizacji? Nie dostałem tym razem zaproszenia, co
mnie raczej nie dziwi". A kilka wersetów dalej autor pisze tekst, nad
którym każdy z nas pochylić się musiał wówczas i zapewne pochyla teraz -
"Wartością największą będzie zawsze dla mnie pamięć ludzi i miejsc.
Pejzaże dzieciństwa. Tego nie da się zrelatywizować. Przepuścić przez sito
sympatii i antypatii: koteryjnych, politycznych, plotkarskich. Ważne będą
wspomnienia. Szkoły, kościoła, sklepów, kiosku "Ruchu" pani Gabrysi,
biblioteki, kina w starej remizie, zapachu jabłek w ogrodzie Ireny Szejnowej,
turniejów sportowych nad basenem, grzybów, żurku u Edwarda Holego w Romanowie,
domowego wina cioci Szklarczykowej, drewutni zwanej "drwalką" u dziadka
Antoniego". Trudno w tym miejscu oprzeć się chęci przytoczenia swoich
kilkunastu obrazów wspomnieniowych. Na przykład: o zapachach ogórków na działce
Krachulcowej i świeżej słomie w zagrodzie Wałaszka podczas zabaw w partyzantkę,
o codziennym "dzień dobry" w kierunku Bronisława Bielobradka, o
pysznych kromkach chleba ze smalcem od dziadka Leszczyńskiego, o psie
"Nero", którego karmiąc odganiałem przed pogryzieniem, o wakacyjnych
wyprawach na jagody i grzyby, często z dramatycznym finałem, o turniejach lekkoatletycznych
na łąkach, o zimowych zmaganiach na lodzie podczas hokejowych bojów, czy o
spotkaniach w świetlicy "Częstochowianki" lub nad basenem, już w
późniejszym okresie.
I
w tym miejscu, wspomnieniami z przed pół wieku, powrócę na chwilę w okolice
ówczesnych zabudowań Blachnickich, Koperniaków, Ratmanów, Wałaszków i
Leszczyńskich. Zgodnie z podaną kolejnością umiejscowienia wzdłuż
biegu rzeki Kamieniczka nieruchomości te stanowiły dla nas, młodych uczniów podstawówki, teren
do zabaw i „bitew partyzanckich”. Zapewne pobudzeni byliśmy interesującą
lekturą książkową pod tytułem „Chłopcy z placu broni” z głównym bohaterem
Nemeczkiem. A wspomniany teren był ulubionym naszym poligonem do prowadzenia tego
rodzaju ćwiczeń – podchodów oraz uderzeń we „wroga” z ukrytego miejsca w
konarach drzew za pomocą procy i amunicji kamiennej. A gdy przeciwnik
przeprowadzał kontratak, ucieczek dokonywaliśmy znanymi sobie ścieżkami. Te
zazwyczaj przebiegały przez stodołę Wałaszka. Pamiętam jeden z
dramatyczniejszych wieczorów z tamtych zabaw, kiedy powrót z pola rodziny
Wałaszków zastał nas, kilku chłopców, w stodole gospodarza. Hałas z ukrytego
miejsca rozgniewał właściciela, który widłami zaczął uderzać w stogi słomy, gdzie
postanowiliśmy się ukryć. Na szczęście uszliśmy w porę tylnym wyjściem w stronę
rzeki. Zapewne gospodarz nie chciał nam zrobić krzywdy, ale mocno postraszyć,
gdyż jego stodoła była za często eksponowanym obiektem „partyzanckich” spotkań.
Swoje zabawy przenosiliśmy również na teren podwórka Jana Blachnickiego. Tu
graliśmy w palanta. Pole gry usytuowane było na wprost okna domu, w którym
wiele tygodni na specjalnie skonstruowanym łóżku przechodził rehabilitację, po
wielu operacjach chirurgicznych, nasz kolega Jurek Blachnicki. Lulek, bo tak
wołaliśmy wówczas na niego, był wtedy bliżej nas, a my jego. Zdarzyło się nam
kilka razy wybić szyby w oknach sąsiadujących domów, ale straty pokrywał tata
Lulka, Jan Blachnicki.
W jednym z kwartalników, parę lat temu, przeczytałem
stwierdzenie naczelnego redaktora, iż „Kamienica nie miała swojego Lompy”. Było
to powiedziane w odniesieniu do ubogich etnograficznych zasobów archiwalnych
naszej miejscowości. Nie odkryję niczego nowego, jeśli napiszę, że od ponad
dwudziestu lat Kamienica ma swojego Józefa Lompe w osobie Andrzeja
Kuśnierczyka. I póki wydawnictwo ukazywać się będzie, nie wierzę w kryzys
zainteresowania. Bardziej obawiam się uszczuplania grona znawców tematyki,
niźli czytelników. Wprawdzie autorem może być każdy czytelnik, ale nie każdemu
forma przybliżania własnego obrazu z przeszłości przychodzi z taką łatwością
jak czytanie o własnej historii.
W roku 2001, po śmierci Ireneusza Rybaka - zmarł w
Warszawie mając 91 lat - człowieka wyjątkowo zasłużonego dla polskiego
społeczeństwa, urodzonego w Kamienicy, Andrzej Kuśnierczyk we wspomnieniach
napisał: „Pan Ireneusz zobowiązał mnie do kontynuacji pisma, gdy rozważałem
możliwość zaprzestania działalności wydawniczej. To był jego testament”. Odważne
było przyznanie się Kuśnierczyka do ujawnienia woli ułana 3-go Pułku Ułanów
Śląskich. W trudnym okresie naczelny redaktor z powagą przyjął do wykonania
ostatnią wolę zmarłego dotyczącą swojej rodzinnej miejscowości. A przecież to
niełatwe zobowiązanie.
Jest dziś powodów bardzo dużo, by udzielać większej
pomocy ludziom tworzącym "Korzenie". Ci twórcy mają jeszcze chęć i
zapał by prowadzić historyczne badania więzi kulturowych, studiować losy
mieszkańców, dzieje podziemia niepodległościowego i współtworzyć genealogie
czytelników. Ale na jak długo starczy im wytrwałości i sił? Nie wolno
zaprzepaścić ich dorobku i popełniać grzech zaniechania. Historia może nas
ocenić surowo, a historia to przyszłe pokolenia, którym przyjdzie żyć w
Kamienicy i odnawiać - na przykład - swoje więzi genealogiczne lub poszukiwać
pozostałości po historycznych zabytkach.
Kiedy od
czasu do czasu odwiedzam Kamienicę, przychodzi mi ochota zajrzeć do domostw,
gdzie zamieszkują moi znajomi sprzed paru dziesiątek lat. Jest chęć odwiedzić,
pogadać, lecz brakuje odwagi by zapukać i przekroczyć progi ich domów. Jest we
mnie jakiś wewnętrzny hamulec, mam obawy przed popełnieniem fopa, niezręczności
towarzyskiej. To tkwi w człowieku. I uświadamiam sobie, że w tych domach
bywałem wiele dziesiątek lat temu. I tyle tu spraw nabrało innej barwy.
Ale kiedy
już jestem w Krakowie, komputer jest tym urządzeniem, które stara się
rekompensować moją ciekawość. Zaglądając na "facebooka" i "naszą
klasę", często dokonuję wirtualnych odwiedzin mojej rodzinnej miejscowości
i co za tym idzie odwiedzam wielu ich mieszkańców.
No i, jak co
kwartał, oczekuję na kolejny numer wydawnictwa "Korzenie".